niedziela, 15 marca 2015

Rozdział XIX cz. I

[Leokadia]
Piątek, 4 maja 2012

Znów ze snu wyrwał mnie budzik Mikiego. Piosenkę, którą miał ustawioną jako dzwonek, niedługo będę znać na pamięć. Obróciłam się na drugi bok i obserwowałam, jak Miki usiłuje odnaleźć telefon gdzieś między śpiworem a kocem, który Kuba nam udostępnił. Szybko go wyłączył i rozejrzał się dookoła, zaczynając ode mnie. Udawałam, że śpię. Wstał, zabrał kilka ubrań z torby i wyszedł z pokoju, zapewne kierując się do łazienki. Przyjrzałam się nogom Mi i Julii, które tylko widziałam. Chyba spały. Piotr zwinął się w kłębek na małej kanapie, którą uprzednio musieliśmy odkopać. Kuba, który oddał swoje łóżko dziewczynom, właśnie przewracał się z boku na bok na środku pokoju. Ja spałam pod kaloryferem, a Miki obok mnie. Między nami a resztą znajdował się niewielki stolik.
Prawdę mówiąc, pokój Kuby okazał się większy niż myśleliśmy. W pociągu zaczęliśmy snuć wizje, że nie zmieścimy się wszyscy w jego małej kawalerce, którą dostał od Daniela. Byliśmy blisko kłótni o to, komu ma przypaść kawałek podłogi w pokoju, kto zaś będzie spał na korytarzu, w kuchni lub – o zgrozo – w łazience. Na szczęście trochę się ścisnęliśmy, wystawiliśmy jeden fotel na korytarz, a Miśka wróciła do domu, więc starczyło miejsca dla wszystkich w sypialni. Zabrała ze sobą Anitę, ponieważ miała jedno miejsce wolne.
Zasnęłam ponownie, a gdy się obudziłam, dalej wszyscy spali. Zerknęłam na telefon – było kilka minut po ósmej. Przeciągnęłam się i doszłam do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu się wybijać z grupy, w związku z czym mogę spać dalej. Mojemu umysłowi nic więcej nie było potrzeba, bo gdy tylko postanowiłam się jeszcze trochę przespać, od razu zasnęłam.
Nie był to pierwszy raz, gdy ktoś zrobił mi śniadanie do łóżka, ale i tak byłam zdziwiona. Julia postawiła na stoliku talerz z kanapkami, uśmiechając się sympatycznie. Miała na sobie letnią, zieloną sukienkę. Wstałam i zerknęłam za okno – słońce unosiło się wysoko w górze. Liście na drzewach ani drgnęły. Rozejrzałam się po pokoju.
– Która godzina? – zapytałam ją, gdy się prostowała. Dopiero, gdy uniosła lewą rękę, dostrzegłam, że ma na nadgarstku niewielki zegarek.
– Za piętnaście dwunasta – odpowiedziała, zbierając ze stolika brudne szklanki. – Co pijecie? – Rozejrzała się po pokoju, a ja podążyłam za jej wzrokiem. Piotr jakimś cudem spał teraz z Mi na łóżku Kuby, który rozwalił się na środku pokoju tak, że musieliśmy przez niego przeskakiwać.
– Herbatę. Gdzie Miki? – zapytałam, szukając go wzrokiem. Jedna ze szklanek przechyliła się i dziewczyna wylała odrobinkę kawy na stolik. – Pomóc ci?
– Nie ma problemu. – Chwyciła je inaczej. – Miki jest w kuchni, miał nalać wody do czajnika i wstawić ją.
– Znaleźliście to wszystko w lodówce Kuby? – Przyjrzałam się kanapkom i aż mi się wierzyć nie chciało, że mógłby kupić tyle jedzenia na jakichkolwiek zakupach. – Podziwiam odwagę, że zamierzacie to zjeść.
Julia roześmiała się głośno, a Krakowianie pokręcili się trochę na łóżku, które lekko trzeszczało.
– Słyszałem! – Głos Kuby był dziwny, taki jakby zduszony. Spojrzałam pod stolikiem – przytulał twarz do poduszki, to pewnie dlatego.
– Byliśmy na zakupach z Mikołajem. Baliśmy się otworzyć lodówkę.
Tym razem to ja się roześmiałam, a Kuba usiadł, popatrzył na nas i przeciągnął palcem po szyi. To, że ja jestem martwa było rzeczą od dawna wiadomą, ale dla Julii ta świadomość była czymś nowym.
– Dwa do dwóch – rzekłam, przeciągając się leniwie i sięgając po kanapkę, zanim Kubie udało się zabrać talerz poza zasięg moich rąk.
Drugiej kanapki mi nie chciał dać. Musiałabym przyznać, że w naszej małej grze i tak on wygra, a nie miałam najmniejszego zamiaru. Powiedziałam, że w nosie mam jego kanapki, zabrałam ubrania i poszłam do łazienki. Siedziałam w niej dość długo – ku złości Mi i Piotra – i przejrzałam wszystko. Począwszy od szafek z kilkoma ciemnymi ręcznikami, skończywszy na przeczytaniu składu jego pianki go golenia czy opisu z etykiety żelu pod prysznic. Czułam się niczym Sherlock Holmes. Skąd miałam wiedzieć, czy nie znajdę tu czegoś, co będę mogła wykorzystać przeciwko niemu, na przykład jakąś różową maszynkę do golenia czy może co ciekawsze czasopisma ze skąpo ubranymi kobietami. Niestety nic takiego nie było, łazienka wyglądała najzwyczajniej na świecie, choć bez trudu powiedziałabym, że należy do jakiegoś męskiego osobnika. Gdy już w końcu wyszłam, nakrzyczały na mnie trzy osoby. Wzruszyłam ramionami i poszłam do kuchni, licząc, że w jakiś cudowny sposób uda mi się zdobyć jeszcze kanapkę. W mieszkaniu – nie licząc trzech osób walczących o łazienkę – było dziwnie cicho i spokojnie. Znalazłam jeszcze trochę chleba, normalnie wyglądającą szynkę i ser żółty i zaczęłam przygotowywać dalszą część śniadania.
– Gdzie jest Miki? I Julia? – zapytałam, wychodząc na korytarz z nożem w ręce i będąc świadkiem nieczystego zagrania ze strony Piotra, któremu udało się przytrzymać Kubę tak, aby Mi mogła się wślizgnąć do łazienki. – Hej, hej, nie bij go! – krzyknęłam, gdy Kuba wcisnął pięść w żołądek Piotra. Puścili się, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Nie, patrząc na nóż ze zdumieniem i przestrachem. – Kurczę, Mi to ma z tobą fajnie – zwróciłam się do narzeczonego Emilii, kątem oka zauważając, jak Kuba nam się przysłuchuje. – Załatwisz jej wejście do łazienki, ogarniasz sytuację, życie, podróż – zaakcentowałam ostatnie słowo, patrząc wymownie na osobę po mojej prawej stronie. Kuba udał, że nie wie, o co mi chodzi. – Posprzątasz, ugotujesz. Ja też chcę takiego faceta!
Piotr roześmiał się, choć nie wiem, czy śmiał się ze mnie czy z tego, co powiedziałam, a Kuba popatrzył na nas powątpiewająco. Chyba nawet zrezygnował z wyrażenia swojego zdania, tylko odwrócił się i wrócił do pokoju, mamrocząc pod nosem:
– Bez komentarza.
Odwróciłam się z bojowym nastawieniem.
– Mówiłeś coś?
– Idę się przebrać do pokoju, umyję się później. Nie wchodźcie mi tu, bo inaczej... – pogroził nam palcem, a potem spojrzał na mnie, uśmiechając się bezczelnie. – No, chyba że bardzo byś chciała zobaczyć mnie nago, Luśka.
– Nie mam na niego sił – oznajmiłam i wróciłam do kuchni, będąc odprowadzaną przez chichot Piotrka i krzyk Kuby.
– Trzy do dwóch, mała!
Spojrzałam na nóż. Wyobraziłam sobie, jak wybiegam z pomieszczenia i z okrzykiem bojowym niczym jakaś wojowniczka biegnę w kierunku Kuby. Skaczę mu na plecy, powalam, a następnie wbijam nóż w... Albo w pierś, albo w serce, albo w rękę lub nogę. Zależnie od tego, czy zamierzałabym go zabić czy też nie. Westchnęłam z żalem i odłożyłam potencjalne narzędzie zbrodni na szafkę, aby mnie nie kusiło.
Piotr oznajmił mi, że Julia wraz z Mikołajem poszli się przejść po okolicy. Miałam ochotę zadzwonić do Mikiego i zapytać, gdzie jest, a później czym prędzej pobiec i ich odnaleźć, ale się powstrzymałam. Gdyby chciał mnie zabrać, to powiedziałby mi o tym. Byłam irracjonalnie zła na Julię, że to akurat z nią włóczy się mój przyjaciel, ale wiedziałam, że to nie jej wina.
Zapytaliśmy Kubę o plany na dzisiejszy dzień, ale nie potrafił odpowiedzieć nic konkretnego. Wspomniał coś o wizycie w Malborku, ale nie chciało mi się zbytnio nad tym zastanawiać. Wątpiłam, aby jeszcze dziś to ogarnął. Mi i Piotr chyba też, bo po pięciu minutach doszli do wniosku, że pójdą na małe zakupy – rzekomo Mi potrzebowała jeszcze kilku rzeczy – ale bardziej prawdopodobne było to, że nie chciało im się siedzieć w mieszkaniu.
Zostaliśmy sami. Spojrzałam na Kubę, on spojrzał na mnie. No to teraz poleje się krew.
Wątpiłam w swoją wygraną, więc zaczęłam sznurować buty. Mężczyzna obserwował mnie bez słowa, opierając się ramieniem o ścianę.
– Miśka mówiła, że masz bardzo blisko na plażę – wyjaśniłam mu swoje plany. Pokiwał głową, nie odzywając się. – Pokażesz mi, w którą stronę mam iść? Pójdę się przejść lepiej.
– Luśka...
– Zamknij się.
Pokręcił głową i wypuścił mnie, zakluczając drzwi. Po wyjściu z niewielkiego bloku szliśmy nieco pokręconymi, wąskimi uliczkami, krzywymi chodnikami i zarośniętymi skrótami. Wydawało mi się, że do głównej drogi jest trochę dalej. Zatrzymaliśmy się, Kuba kazał mi iść cały czas prosto jakieś piętnaście minut. Podziękowałam mu i ruszyłam na spacer po Brzeźnie.
Nic trudnego. Kuba powiedział, że nawet ja się nie zgubię. Zabrzmiało to tak, jakbym była największą kretynką, jaką zna i pewnie tak właśnie myślał. Wytłumaczył mi jak dziecku jedną, oczywistą rzecz – iść prosto. Trzeba było cały czas iść prosto.
Początkowo myślałam, że to ulica jak każda inna. Miśka praktycznie także na mniej mieszkała, choć wysiadała kilka przystanków bliżej. Pytała, czy nie chcę u niej spać, ale jakoś nie mogłam się do tego przekonać. Najbardziej przerażała mnie wizja spotkania z jej – nasza – ciotką, na co kompletnie nie byłam gotowa.
Po obu stronach ulicy rosły drzewa i wyglądała na jedną z ważniejszych dróg w całym mieście. Do ronda znajdującego się tuż przed blokiem Kuby była wyremontowana, dalsza część wręcz o niego błagała. Środkiem jechał tramwaj, a po prawej stronie znajdowały się budynki, których ilość malała wraz z odległością od plaży. Poczułam się, jakbym była na wakacjach. Słońce wisiało wysoko na niebie, ptaki ćwierkały, a wiatr szumiał liśćmi oraz plątał moje włosy. Wraz z kolejnych skrzyżowaniem przybywało ludzi i stoisk tak charakterystycznych dla nadmorskich miejscowości. Ludzie sprzedawali drobiazgi, od pocztówek na figurkach syrenek skończywszy. Kolejny tramwaj przejechał ulicą, ale nie skierował się prosto, jak się spodziewałam, a zakręcił w lewo. Po przejściu kilku metrów zorientowałam się, że to już pętla. Ludzie biegali dookoła mnie, chodząc we wszystkie strony. Spora ilość wysypała się z tramwaju, co niektórzy dzierżyli w rękach koce, ręczniki czy dmuchane zabawki dla dzieci. Miałam wrażenie, że gdzieś w oddali słyszę mewy, choć nie widziałam niczego poza drzewami i budynkami. Zza kolejnego skrzyżowania wyłaniały się bary rybne, kolorowe place zabaw, pełne roześmianych i beztroskich dzieci. Ludzie chowali się pod wielkimi parasolami z reklamą napojów, po lewej w kółko jeździł żółty samochodzik, prowadzony przez niewielkiego kierowcę. Między niskimi krzewami, tuż na piasku znajdowała się wyłożona droga, którą szli ponurzy ludzie. Wracali inni, opaleni, roześmiani i zadowoleni z życia. Przyspieszyłam gnana zniecierpliwieniem i wyobrażeniem polskiego morza, którego nie widziałam od kilku lat, a które dawałoby mi potwierdzenie, że z pewnością nie jestem w Poznaniu i to wszystko dzieje się naprawdę.
Miło było poczuć piasek pod stopami. Sandałki zawiesiłam sobie na pasku torebki przerzuconej przez ramię. Kupiłam ogromnego, kręconego loda z automatu, a potem przeszłam kilkaset metrów w poszukiwaniu spokojniejszego kawałka plaży, bo tam, gdzie byłam na początku, stały zjeżdżalnie do wody, dmuchane zamki i wszystko inne, co może być idealne dla dzieci. Piasek wręcz parzył mi stopy, więc zaryzykowałam sprawdzenie temperatury wody. Była strasznie zimna, choć nie powinno mnie to dziwić – w końcu mieliśmy początek maja, miesiąc temu temperatura spadała jeszcze poniżej zera. Szłam brzegiem można, odskakując, gdy jakaś fala zamierzała zaatakować moje stopy.
Nawet nie zauważyłam, jak doszłam do molo. Nie trudno było się domyślić, że oblegali je ludzie. Starsi, młodzi, dzieci. Wszyscy. Znalezienie wolnej ławki graniczyło z cudem, choć i tak spróbowałam. Oczywiście żadnej nie znalazłam, więc opierając się o barierkę, otrzepałam nogi z piasku, ubrałam buty i ruszyłam w drogę powrotną. Doszłam do wniosku, że nie ma sensu się cofać plażą, pójdę prosto tą ścieżką, potem skręcę w lewo i powinnam się znaleźć na samym początku, przy wejściu na plażę i barach rybnych.
Mówiąc szczerze, wydawało mi się, że to bliżej. Skręciłam w prawo i szłam. Chyba bez końca. Minęłam kilka skrzyżowań, ale żadne nie wyglądało tak jak początek mojej trasy. Ulica Północna szła pod trochę dziwny kątem, ale to pewnie przez ten las. Puławskiego skręcała i stawała się Południową, a ja niemal podskoczyłam z radości, bo w sercu kiełkowała mi już pewna obawa, którą od siebie odpychałam. Zamierzałam iść prosto, jakiś kilometr może półtora, gdy nagle ulica skończyła się ku mojemu kompletnemu zdumieniu. Znalazłam się na Korzeniowskiego. Po prawej stronie domy, po lewej to samo, a przede mną jakiś budynek z czarnym dachem wyglądający na szopę.
Wtedy zaczęłam panikować.
Przeleciałam całą ulicę wzdłuż, bojąc się ruszać gdziekolwiek dalej. Z jednej strony Gdańska, z drugiej bałam się zapuszczać tak daleko, bo Korzeniowskiego zdawało się nie mieć końca. Ruszyłam w prawo, a gdy znalazłam się na skrzyżowaniu z Gdańską, poddałam się i wygrzebałam z torebki telefon. Zaczęłam dzwonić po pomoc.
– Miki?! – krzyknęłam, gdy odebrał po dziesiątym sygnale, a ja już straciłam nadzieję. Zacisnęłam dłoń mocniej na telefonie. – Miki? Gdzie jesteś?
– Boże, nie wiem. W Gdańsku. Poszliśmy w stronę Miśki i tak sobie dreptamy po okolicy.
– Zgubiłam się. Możesz po mnie przyjść? – zapytałam, licząc chyba na to, że ma przy sobie mapę. Przecież nie znał Gdańska tak samo jak ja. – Jestem na jakiegoś Korzeniowskiego.
– A gdzie to w ogóle jest?
– W Gdańsku!
– Lusiu, ja naprawdę nie mam pojęcia, gdzie to może być. Zadzwoń do Miśki albo do Kuby, a jak oni się nie ruszą, to ewentualnie mogę wrócić do mieszkania Kuby i go siłą stamtąd wykopać. – Liczyłam, że powie coś innego. Że zaproponuje, iż wróci do mieszkania, sprawdzi na komputerze mapę, odnajdzie ulicę, na której byłam i ruszy mi na pomoc. Z jednej strony wiedziałam, że to bez sensu, a z drugiej bolało mnie to, że spacerował sobie teraz z Julią, a ja błąkałam się sama po Gdańsku.
– No dobra. Spróbuję.
Rozłączyłam się bez pożegnania. Zapewne się zdziwi, ale nie miałam ochoty słuchać jego wymówek. Wzięłam głęboki oddech. Żadnych wymówek, Luśka. Przecież wiesz, że on miał rację, powiedziałam samej sobie. Miki nie miał szans znaleźć mnie w tym mieście, bo sam nie odnalazł by siebie. Był obcy tak samo jak ja. Wyszukałam numer Miśki i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Miśka? Miśka! – Ucieszyłam się jak mało kiedy na dźwięk jej głosu. – Zgubiłam się!
– Co...?
– Mogłabyś przyjść po mnie? Albo...
– Śpię.
– ...wysłać mi zdjęcie mapy, jak mam wrócić do mieszkania Kuby. Bo w życiu sama się nie odnajdę, a ludzi to chyba wywiało. Pytałam jakąś kobietę, ale ona tu nie mieszka i nie wiedziała, jak... – Zamilkłam nagle, zaniepokojona milczeniem.
Odsunęłam telefon od ucha i spojrzałam na wyświetlacz. Połączenie zostało zakończone jakieś pięć sekund temu. Zachciało mi się płakać. Zrezygnowana opadłam na krawężnik i zaczęłam się zastanawiać, jak wybrnąć z tej sytuacji i jednocześnie nie wybuchnąć płaczem, bo źle mogło się to skończyć dla moich rzęs.
Miałam łzy w oczy, gdy wybierałam połączenie do Kuby. Tylko jego numer z całej naszej wesołej gromadki miałam i żałowałam, że wcześniej nie wpadłam na pomysł nadrobienia tego. Zapewne się zdziwi, zapewne będzie miał ze mnie ubaw do końca naszego pobytu w Gdańsku, ale kiepsko widziałam możliwość powrotu do domu bez jakiegokolwiek wsparcia.
Spodziewałam się, że będzie na mnie krzyczał. Myślałam, że porówna mnie do jakiejś nierozgarniętej uczennicy szkoły podstawowej, w końcu wytłumaczy mi niedokładnie, jak mam wrócić do domu i rozłączy się. Po powrocie oczywiście będzie wszystkim opowiadać, jaka to ze mnie kretynka, a mnie samej wypominać będzie to przez najbliższe pięć lat lub też tak długo, jak będzie miał ze mną do czynienia – czyli do zakończenia spraw spadkowych. Przynajmniej mojej części. A tymczasem zapytał tylko o ulicę, nie komentował mojej beznadziejnej sytuacji, kazał opisać dom, naprzeciwko którego siedzę i broń Boże nie ruszać się z miejsca. On za piętnaście minut będzie. Aż nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy