[Leokadia]
Czwartek, 8 marca 2012
Czwartek, 8 marca 2012
Zgodnie z którąś z wielu
definicji, szaleństwo to robienie w kółko tego samego, oczekując innego
rezultatu. To zdanie świetnie obrazuje sytuację, w której się znalazłam i to,
co właśnie robiłam.
Recepcjonistka, siedząca za kontuarem, była nowa. Nie
widziałam jej tu wcześniej. Musiała zostać zatrudniona w ciągu ostatnich dwóch
tygodni. Ciekawe dlaczego jej poprzedniczka zrezygnowała. Nie mogła narzekać na
pensję ani na warunki pracy. Ludzie są dziwni.
Właśnie z dziwnym uporem owa dziewczyna, bo mogła być
raptem o dwa lata starsza ode mnie, odmawiała mi możliwości porozmawiania z
ojcem. Czy ona nie rozumie, że ja naprawdę muszę się z nim zobaczyć i nie mam
czasu czekać do dwudziestej, aż on obejrzy, skonsultuje czy cokolwiek pozostałą
trójkę pacjentów? Nie żebym się brzydko wciskała do kolejki, czy coś takiego.
Pierwsze – to mój ojciec, więc niemożliwością jest wpychanie się do kolejki. Po
drugie – zajmę mu tylko pięć minut. Czy pięć minut zbawi czekające w kolejności
małżeństwo z synem? No nie. Zaś może zbawić ojca mojej koleżanki z uczelni.
– Ale niech mnie pani
posłucha – zaczęłam po raz kolejny. Jak daleko może rozwinąć się moje
szaleństwo, aby nikt tego nie zauważył? Po jakim czasie zamkną mnie w szpitalu
psychiatrycznym? – Ja nie chcę się wpychać...
– Ależ
to właśnie chce pani zrobić – wtrąciła się dziewczyna tym wysokim, piskliwym
głosem, który jeżył mi włoski na karku.
– Proszę mi nie
przerywać! – warknęłam na nią i zanim zdążyła chociażby się odezwać,
kontynuowałam: – Chcę zająć tacie pięć minut. Dosłownie pięć minut. To sprawa
życia i śmierci!
– Niestety nie mogę pani
pomóc – odpowiedziała.
Boże, dopomóż! Takie uciążliwe recepcjonistki to test
mojej cierpliwości. Następną osobę, którą ojciec zatrudni, koniecznie będzie
musiał skonsultować ze mną. Bo inaczej ja wyzionę ducha!
– Homo homini lupus est[1]
– wymamrotałam dość głośno i odwróciłam się od kontuaru, przegrana.
Napotkałam wpatrzone we mnie spojrzenie chłopaka, siedzącego
z rodzicami. Był kompletnie nie w moim guście. Glany, kurtka ze skóry, na
pierwszy rzut oka sięgające ramion, złociste włosy i kompletny brak
jakiekolwiek bliższej relacji z maszynką do golenia utrzymywał mnie w dość
dalekiej odległości. A na pewno wiek – nie dałabym dzieciakowi więcej niż
szesnaście lat. Ale jedno musiałam przyznać – miał najgłębsze granatowe oczy,
jakie w życiu zdarzyło mi się widzieć.
Uśmiechnął się, a ja stłumiłam odruch trzaśnięcia się w
czoło. Ty głupku, jak mogłaś na to nie wpaść?
Ruszyłam dziarskim krokiem w kierunku chłopaka. W jego
oczach, których ode mnie nie oderwał, tylko na chwilę pojawiło się zaskoczenie,
a potem stały się nieprzeniknione. Jego rodzice zainteresowani podnieśli głowy,
gdy usłyszeli moje głośne kroki.
– Przepraszam państwa,
ale czy ja mogłabym na chwilkę tylko, dosłownie na dwie minutki, wejść do
gabinetu? – zapytałam, kątem oka zauważając, jak recepcjonistka podnosi się
szybko i idzie do nas. Dałabym rękę, że z całych sił powstrzymuje się, aby nie
zacząć biec. – To sprawa życia i śmierci. Muszę o czymś porozmawiać z tatą i
już mnie nie ma. Obiecuję. Proszę?
Spojrzałam znacząco na chłopaka. Wydawał się
najłatwiejszy do przekonania. Pomyliłam się – nie odezwał się słowem, a w
oczach miał niemałą kpinę, jakby doskonale wiedział, że liczyłam na jego zgodę.
– Prosiłam, aby pani nie
przeszkadzała, tylko spokojnie poczekała! – Kobiecie puściły nerwy i teraz już
nie mówiła głośno, najzwyczajniej w świecie na mnie wrzeszczała. A ja strasznie
tego nie lubię.
– Czy mogłaby się pani z
łaski swojej nie wtrącać w nie swoje sprawy? – zapytałam.
– Jeśli
zamierza pani dalej dręczyć klientów i mnie, to będę się wtrącać! – Wrzeszczała
dalej, ignorując mój dość pokojowy ton. Nawet nie przeszkadzało jej to, że
znajduje się aktualnie w przychodni lekarskiej mojego ojca, w której oprócz
niego pracowało również paru innych lekarzy i wszyscy mieli właśnie pacjentów w
gabinetach. I raczej oczekiwaliby ciszy z korytarza, a nie tego wysokiego,
piskliwego głosu.
– Proszę tylko pozwolić
zobaczyć mi się z ojcem! – Teraz to ja ryknęłam i wierzcie mi, byłam
usprawiedliwiona.
Drzwi do gabinetu taty otworzyły się, a my obie
zamilkłyśmy błyskawicznie. Chłopak parsknął pod nosem. Wyprostowałam się
mimowolnie. Z gabinetu wyszła kobieta, zapewne pacjentka, a zaraz za nią
pojawiła się głowa mojego ojca z początkami łysiny na czubku. Zazwyczaj
wyglądał bardzo przyjaźnie, teraz musiał być nieźle zdenerwowany, bo w żadnym
wypadku nie nazwałabym tej miny pogodną.
– Co się tutaj dzieje? –
zapytał groźnym tonem. Z satysfakcją zauważyłam przerażoną minę młodej
recepcjonistki.
– Ci państwo pozwolili
mi wejść na dwie minut do ciebie, tatko – odezwałam się, zanim ktokolwiek
zdążył to zrobić i wpakować mnie w niezłe kłopoty. Chłopak aż otworzył usta ze
zdumienia, jego matka wyglądała na nieco oszołomioną. Uśmiechnęłam się,
najładniej jak tylko umiałam, do jego ojca, który po chwili pokiwał głową i
mruknął:
– Oczywiście –
uśmiechając się do mnie serdecznie.
– Tak, ale nowa, jak
widzę, recepcjonistka dostrzegła jakieś problemy, nieprawdaż? – Uśmiechnęłam
się jadowicie, a potem dodałam najbardziej niewinnym głosem, na jaki było mnie
stać: – Tatko, musisz lepiej dobierać pracowników. Widać nie wszyscy nadają się
na to stanowisko.
Posłałam w jej kierunku znaczące spojrzenie. To
wystarczyło, aby przeprosiła grzecznie i ulotniła się z prędkością światła.
– Przepraszam państwa,
to zajmie tylko chwileczkę – zwrócił się ojciec do rodziny, a potem przepuścił
mnie w drzwiach do gabinetu i zamknął je za sobą.
Weszłam do gabinetu i usiadłam na krześle zazwyczaj
przeznaczonym dla potencjalnego pacjenta. Tata obszedł całe biurko i usiadł na
swoim miejscu. Patrzył na mnie twardo, więc musiałam szybko wymyślić jakiś
sposób, aby go ułaskawić. Mogłam się domyślić, że zwalenie całej winy na
recepcjonistkę, jako prowokatorkę tych wrzasków, raczej nie przyniesie
oczekiwanych rezultatów. Postanowiłam grać potulną i skruszoną.
– Nie chciałam, aby
wyszła z tego taka wielka afera, tatusiu – mruknęłam, wbijając wzrok w biurko i
usiłując stłumić uśmiech. Jak on mi uwierzy, to chyba stanę się święta, serio.
– Lotka. – Podniosłam
głowę i westchnęłam ciężko. Patrzył na mnie z głębokim powątpiewaniem. –
Musiałbym nie znać cię dwadzieścia lat, aby w to uwierzyć.
Mimowolnie się uśmiechnęłam. Nie był na mnie zły. W
takich momentach jak ten cieszyłam się, że mam takich rodziców. Ojca, który
wybaczy mi nawet to, że zrobiłam scenę w jego przychodni.
Rozejrzałam się po pokoju. Był przestronny i zbudowany w
starym stylu jak większość budynków na starym mieście. Miał idealnie białe
ściany i bez problemu każdy powiedziałby, że to gabinet lekarski. Pod przeciwną
ścianą do tej, pod którą stało biurko, znajdowało się łóżko do badania
pacjentów, a tuż obok niego rozpoznałam aparaturę do wykonywania USG. W
pomieszczeniu znajdowało się ponadto jeszcze kilka szafek z różnymi, lekarskimi
przedmiotami. Zapewne było tam kilka igieł, plastrów, reszty wolałam sobie nie
wyobrażać. Na ścianie nad biurkiem wisiał kalendarz, który ojciec dostał od
jednej z firm farmaceutycznych. Trudno byłoby znaleźć coś, co wskazywałoby, że
właścicielem tego gabinetu jest mój tata. Zawsze uważał, że gabinet to miejsce
pracy i nie wieszał w dziwnych miejscach zdjęć moich czy mamy, nie stawiał
kwiatków na parapecie (a co jeśli potencjalny pacjent jest alergikiem?), czy
nie trzymał gazet na jednej z półek biurka. Recepty, skierowania, wszelkie inne
papiery, dokumenty następnych pacjentów. To było wszystko. Jedyną rzeczą, która
charakteryzowałaby właściciela gabinetu, był płaszcz wiszący na wieszaku na
ubrania. A wieszaki również były dwa, jeden na jego płaszcz i kitel, drugi na
ubrania potencjalnego pacjenta.
Całą przychodnię miałam kiedyś po nim odziedziczyć. Tak
samo jak on odziedziczył ją po swoim ojcu a po moim dziadku. Właściwie bycie
lekarzem w naszej rodzinie przechodziło z pokolenia na pokolenie, z tym
wyjątkiem, że byłam dziewczyną. Mój dziadek był kardiochirurgiem, ojciec
chirurgiem onkologiem. Nie chciałam iść w ślady żadnego z nich, bo mnie kręciła
chirurgia dziecięca.
– Lotka! Słuchasz mnie,
czy odpłynęłaś? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos taty. Uśmiechnęłam się
przepraszająco i skupiłam na nim. – Co ode mnie chciałaś? Dwie minutki zaraz
się skończą. – Wiedziałam, że żartuje, ale i tak prychnęłam.
– Bo jest taka sprawa...
– mruknęłam i dałabym głowę, że zaczął przypominać sobie, kiedy ostatni raz
zwróciłam się do niego w ten sposób. – Pamiętasz może Asię, prawda? Kiedyś na
mieście na siebie wpadliśmy. Studiuje ze mną. I ona ma stypendium, bo pochodzi
z niezbyt bogatej rodziny, mieszkają ponad sto kilometrów od Poznania. Wiesz, o
którą mi chodzi, prawda?
– No powiedzmy że tak.
No i co z nią? – Tata oparł brodę na dłoni, a łokieć na biurku i wpatrywał się
we mnie. Zapewne wiedział już, o co mi chodzi. I zapewne nie wiedział, która to
Aśka, ale mniejsza z tym.
– No z nią nic, ale jej
tata... – Zastanowiłam się, jak to powiedzieć. – Ma takie dziwne zmiany na
skórze. Dziwny, rosnący pieprzyk. No i rodzinny wysłał go do specjalisty, ale
wiesz, jakie są kolejki w tym kraju. U nich w rejonie już nie ma miejsc na ten
rok na NFZ, dopiero w przyszłym roku. Ale przecież on nie może tyle czekać! Nie
wiadomo, co to jest, a jak nie wiadomo, to trzeba jak najszybciej zbadać i w
ogóle... A nie mają pieniędzy, aby iść prywatnie do specjalisty.
– I chcesz, abym go
zbadał? – zapytał, znając mnie na wylot. Miałam nadzieje, że i tym razem nie
będzie umiał mi odmówić. – I zapewne za darmo?
– No… skoro nie mają
pieniędzy, to pewnie tak? – Zadałam retoryczne pytanie. Prawdę mówiąc, zaczęła
we mnie rosnąć irytacja. Nie prosiłam taty o różne rzeczy często. Właściwie to
sam wychodził zawsze z inicjatywą.
– A zdajesz sobie
sprawę, że te pieniądze, które ja tu zarabiam w przychodni, potem są wydawane
na… Na przykład benzynę do twojego samochodu? – Wyprostował się na swoim
wygodnym fotelu, a ja poczułam się nagle niezręcznie. Tata miał rację, prawie
zawsze miał rację... Ale czy to cokolwiek zmieniało? Przecież nie przestanę go
o to prosić. Postanowiłam zagrać innymi kartami, jednocześnie czując, jak
wypełnia mnie irytacja. Nigdy nie robił mi aż takich problemów. Dziś musiał być
nie w sosie. Albo sama go w taki humor wpędziłam aferą w przychodni.
– To sprzedam samochód? –
zapytałam, starając się, aby w moim głosie nie pobrzmiewała bezczelność – nie
chciałam go dodatkowo wkurzać i pyskować.
Niebotyczne było moje zdumienie, gdy tata wybuchnął
szczerym, głośnym śmiechem. Przez chwilę siedziałam wyprostowana na krześle w
kompletnym szoku. Chwilę, podczas której on się cały czas śmiał, zajęło mi
poukładanie sobie wszystkiego w głowie. Nie zrozumiem mężczyzn, nawet własnego
ojca nie rozumiem, krzyczał mój mózg. Ale skoro w ten sposób... Uśmiechnęłam
się szeroko, kompletnie nie rozumiejąc niczego.
– Lotka. – Tata przetarł
oczy, widać musiał popłakać się ze śmiechu. Taka byłam zabawna? Ciekawe, że
ludzie śmiali się ze mnie, gdy tego nie chciałam. Wtedy musiałam robić dobrą
minę do złej gry. Gdy zaś chciałam, aby się śmiali – milczeli jak zaklęci.
Świat jest dziwny. – Kupiliśmy ci samochód po to, abyś przyjeżdżała do nas na
weekendy, gdy już wyfrunęłaś z domu – powiedział.
– Więc co cię tak
rozbawiło? – Wstałam i zaczęłam przechadzać się po gabinecie. Z jakiego powodu?
Z irytacji, rozbawienia i zniecierpliwienia.
– Ty – odpowiedział
wprost, a ja poczułam się urażona. – Potrafisz w jednej chwili zetrzeć na
miazgę Bogu ducha winną recepcjonistkę, która wypełnia jedynie rzetelnie swoje
obowiązki, bo nie chce zrobić czegoś, co ty chcesz…
– Wcale tego nie
zrobiłam! – Najeżyłam się. Tata uciszył mnie ręką.
– Zrobiłaś. I siadaj, rozprasza
mnie, jak tak chodzisz w kółko. – Posłusznie opadłam na krzesło, a on mówił
dalej: – W jednej chwili jesteś taka, a w drugiej zachowujesz się jak jakaś
święta altruistka, która chce pomagać obcym ludziom. Nie jest tak?
Wzruszyłam ramionami, zamiast zaprzeczyć. Dziewczyna z
recepcji mi jedynie przeszkadzała, dlatego byłam niemiła. Aśka jest dla mnie
ważna. A ja dla ludzi, którzy się dla mnie liczą, gotowa jestem zrobić wiele,
żeby nie powiedzieć, że wszystko.
– Niech zadzwoni jutro
po piętnastej najlepiej, bo wcześniej mam kilka zabiegów, dobrze? – zapytał.
Rozpromieniłam się i uśmiechnęłam mimowolnie od ucha do ucha. – Daj koleżance
mój numer, niech przekaże ojcu. A tymczasem, Lotka, mam pacjentów.
Wstał, a ja szybko zrobiłam to samo i rzuciłam mu się na
szyje. Przytuliłam go mocno, prawie dusząc. Pocałowałam w policzek, a potem
niemal frunąc w powietrzu, pobiegłam w kierunku drzwi, ignorując jego uwagi na
temat zakazu biegania w tym gabinecie.
W drzwiach zderzyłam się z recepcjonistką. Nawet do niej
się uśmiechnęłam, co wyraźnie zbiło ją z pantałyku. Ruszyłam w kierunku
wyjścia, po drodze zapinając guziki płaszcza, gdy znowu na kogoś wpadłam.
Niech to szlag. Ten dzieciak. Był wyższy i twardy.
Syknęłam i odskoczyłam od niego, będąc pewna, że na jednym siniaku się nie
skończy. Już otwierałam usta, aby potraktować go czymś w stylu „uważaj jak
chodzisz”, gdy mnie wyprzedził.
– Qui rogat, non errat –
powiedział, a ja zamrugałam ze zdumienia i kompletnie zapomniałam, co chciałam
mu powiedzieć. W jeszcze większym szoku byłam, gdy podniósł prawą rękę, w
której trzymał nieco zwiędłego, żółtego tulipana. Podał mi go, a ja machinalnie
wzięłam. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet.
Powiedzieć, że szczęka mi opadła do podłogi, to mało
powiedziane. Niecodziennie spotykałam obcych chłopaków dających mi kwiatka,
którego – należy o tym wspomnień – najpewniej gwizdnęli z bukietu
recepcjonistki, stojącego na kontuarze.
– Arkadiusz Ratka. –
Słyszałam, jak mój ojciec się przedstawia rodzicom chłopaka. – W czym mogę
państwu pomóc?
Chłopak obrócił się na pięcie i szybko dołączył do
rodziców, a ja zanotowałam w pamięci łacińską sentencję, której nie znałam, a
którą koniecznie chciałam zrozumieć. Pokręciłam głową, doprowadzając myśli do
porządku. Zapięłam do końca płaszcz i zerknęłam na zegarek. Niech to, miałam
trzydzieści minut, aby dotrzeć do pubu, w którym byłam umówiona z dziewczynami.
Zbiegłam po schodach, trzaskając drzwiami od przychodni. Miałyśmy dziś
świętować Dzień Kobiet. Mimowolnie zerknęłam na biednego tulipana, którego
trzymałam w ręce, a potem wrzuciłam go do pierwszego napotkanego kosza na
śmieci.
Stanęłam na przejściu dla pieszych. Czerwone światło
paliło się wyraźnie, ku radości samochodów, które mknęły ulicą. Mój tramwaj
właśnie wjechał na przystanek. Niech to szlag!
Ruszyłam biegiem, gdy tylko zapaliło się zielone światło.
Dobiegłam do tramwaju, wcisnęłam przycisk otwierania drzwi i to by było na
tyle, bo dokładnie w momencie wciśnięcia tramwaj ruszył. Miałam ochotę zacząć
krzyczeć ze złości. Poleciałam szybko do rozkładu i zaczęłam sprawdzać po kolei
linie. Cudownie, trafiłam na jakąś ewidentną dziurę w rozkładzie, bo, mimo iż
mogłam wsiąść w trzy tramwaje, następny jechał dopiero za piętnaście minut.
Wygrzebałam telefon komórkowy z torby, a potem zerknęłam na wyświetlacz – za
dwadzieścia ósma. Pięknie. Miałam dwie opcje. Jedną z nich było
przespacerowanie się w kierunku przystanku na Fredry i nadzieja, że od razu coś
przyjedzie i dowiezie mnie o wiele bliżej niż jakbym została tu, gdzie jestem i
czekała na te tramwaje. Zmarszczyłam czoło, a potem stwierdziłam, że nigdzie
się nie ruszam. Bardziej jednak ufałam swoim nogom niż tramwajom. Ponadto,
znając moje szczęście, zapewne z Fredry nic by nie jechało. Tu wiem, że spóźnię
się z dziesięć minut, tam mogłam być nawet pół godziny po czasie. Tramwaj w
końcu przyjechał.
Powiedzieć, że miałam tempo, jakby mnie sam diabeł gonił,
to mało powiedziane. Stary Rynek przeszłam tak szybko, jakbym była jakimś
wybitnym chodziarzem. Nawet nie miałam czasu się zatrzymać i popatrzeć na
Ratusz, co zawsze robiłam. Słyszałam jedynie krzyki i podniesione głosy,
gdzieniegdzie wybuchy śmiechu. Rzuciłam krótkie spojrzenie w kierunku jakiejś
wesoło chichoczącej pary. Ciekawe, co w tym momencie robi Radek.
Do pubu dotarłam dokładnie kwadrans po ósmej. Nie
sądziłam, aby dziewczyny były na mnie jakoś specjalnie złe. Nigdy się nie
spóźniałam, zdarzyło mi się to chyba pierwszy raz od bardzo dawna. Otwarłam
drzwi, które od razu porwał mi wiatr. Musiałam się mocno zaprzeć, aby ich nie
puścić. Weszłam do środka i od razu poczułam uderzające we mnie ciepło i opary
alkoholu, unoszące się w powietrzu. Wzięłam głęboki oddech, stwierdzając, że
jutro ćwiczenia mam dopiero od czternastej, wcześniej wykłady, więc możemy
trochę zaszaleć.
Szybko się rozluźniłam. Właściwie wszystko związane z
recepcjonistką, tatą i dziwnym chłopakiem odpłynęło daleko. Przez chwilę
wydawało mi się, że trafiłyśmy na jakiś koncert, ale to po prostu muzyka grała
głośniej niż dotychczas. A szkoda, dawno nie byłam na żadnym koncercie, a ten
pub słynął z bardzo fajnych i ciekawych imprez. Jak ktoś lubi irlandzką muzykę,
oczywiście.
Był straszny tłok. Ja rozumiem, że
wszelakie imprezy w tym mieście zaczynają się zazwyczaj od czwartku, ale
przecież weekend rozpoczyna się w piątek! Skąd tu tyle ludzi?
Przepchnęłam
się do lady jakimś cudem.
– Grzane wino poproszę! –
krzyknęłam do barmana, gdy tylko udało mi się stanąć dość blisko i ów osobnik
skupił na mnie swoją uwagę.
Mężczyzna podszedł bliżej mnie. Z drugiej strony też był
tłok, aż się dziwiłam, że nie wpadają na siebie, gdy przygotowują różne napoje.
Rzucił mi oceniające spojrzenie.
– A dowodzik jest? –
zapytał bezczelnie.
– Pan chyba żartuje! –
odpowiedziałam oburzona i marudząc, zaczęłam wygrzebywać z torby portfel.
Otworzyłam i podsunęłam facetowi pod nos tak blisko, że musiał się cofnąć. –
Przecież ja mam prawie dwadzieścia lat – jęknęłam.
– A to powinna się pani
cieszyć, że wygląda pani na jakieś siedemnaście – rzucił. Odwrócił się i zaczął
przygotowywać moje zamówienie.
O zgrozo. Naprawdę wyglądałam na siedemnaście lat?
Odmładzanie może i jest fajne, gdy ma się lat czterdzieści. Wtedy, gdy ktoś ci
powie, że wyglądasz na trzydzieści, gdy tobie za chwile stuknie
czterdziestka... Cóż, zapewne to diabelsko miłe. Mama zawsze się cieszyła, gdy
ludzie brali ją za młodszą. Jest mała i drobna, o wiele niższa ode mnie, więc
gdy ktoś patrzył na nas z tyłu, zwykle to mnie brał za matkę a ją za córkę.
Niemniej, gdy proszą cię o dowód w wieku dwudziestu lat, to nie było wcale
przyjemne. Irytujące. Ale mogłam wybaczyć biednemu barmanowi, był całkiem
przystojny.
Wrócił po trzech minutach, trzymając w ręce wysoką
szklankę. Zapłaciłam mu, posłałam jeden z ładniejszych uśmiechów i chwyciłam
wino. Strasznie uważając, uwolniłam się z tłumu ludzi i ruszyłam na
poszukiwania dziewczyn.
Zarezerwowałyśmy stolik, zawsze rezerwujemy, ale teraz
nie znalazłam ich w pierwszej części przeznaczonej dla niepalących. Aż mi się
wierzyć nie chciało, że Kaśka – która ma straszną alergię, i to bynajmniej nie
fizyczną, na dym tytoniowy – chciałaby stolik w części przeznaczonej dla
palaczy. Jakaś dziewczyna przytrzymała mi drzwi, gdy przechodziłam.
Podziękowałam jej skinieniem głowy i ruszyłam dalej. Aśkę znalazłam samą przy
co najmniej sześcioosobowym stoliku. Postawiłam wino, a wtedy ona mnie
zauważyła.
– Przepraszam za
spóźnienie – powiedziałam, odwijając szal. Podniosłam nagle głowę i rozejrzałam
się w poszukiwaniu reszty. – A gdzie Kaśka i Magda? A Wera?
Zdjęłam płaszcz, wepchnęłam w rękawy szal i czapkę,
rękawiczki w kieszenie i powiesiłam go na haczyku, który był przeznaczony dla
naszego stolika. Usiadłam naprzeciwko Aśki i przysunęłam przed siebie wino.
– Wera poszła do
łazienki. Kaśka się rozchorowała. Dzwoniła do mnie po osiemnastej i mówiła, że
nie wpadnie, bo umiera w mieszkaniu. – Pokiwałam głową, sącząc wino przez
słomkę. – A Magda siedzi w pokoju i się uczy. Wiesz, jaka ona jest. Dziś
spojrzała wreszcie w kalendarz – a nie robiła tego od tygodnia – i okazało się,
że ma jakieś kolokwium jutro.
Parsknęłam. Znałam Magdę i wiedziałam, że jest strasznie
roztrzepana. Chociaż nie była ze mną na kierunku, dzieliła pokój w akademiku z
Aśką i siłą rzeczy musiałam ją poznać. A że przy okazji się polubiłyśmy.
Wystarczył semestr, abyśmy stały się naprawdę dobrymi koleżankami. Właściwie we
cztery były mi bliższe niż ktokolwiek. Werę znałam od dzieciństwa. Z
koleżankami z liceum straciłam kontakt. A nie zamierzałam się starać za cztery
utrzymać tę znajomość. Może po prostu tak miało wyjść.
Magda studiowała techniki dentystyczne i naprawdę
zazdrościłam jej talentu plastycznego. Była taką typową artystką i nieraz
zastanawiałyśmy się, co ona robi na Medycznym. Przecież była wprost stworzona
do studiowania na Uniwersytecie Artystycznym. Ale nie wnikałyśmy w jej decyzję
odnośnie wyboru tego kierunku. Z kolei Kaśka była strasznie szalona i zazwyczaj
robiła najwięcej zamieszania. Jej nieobecność dawała mi przynajmniej pewność,
że nie wyjdę stąd kompletnie pijana. Aśka piła mało, Kaśka dużo. Ale właściwie,
gdyby nie Kaśka, nie poznałabym Radka. Studiowali razem na trzecim roku
analityki medycznej i poznaliśmy się na jakiejś imprezie. Na kolejnej Kaśka
poznała mnie z Radkiem, a że miesiąc później byliśmy już bez pamięci
zakochani... Cóż, efekty uboczne młodości, jak mawiał mój tata.
Weronika wróciła po chwili. Niemal doznałam szoku, jak
tylko ją zobaczyłam. Wczoraj cały dzień się nie widziałyśmy, mimo iż studiujemy
to samo, jesteśmy w innych grupach. A dziś... dziś miała na głowie intensywnie
czerwony kolor. Czerwone włosy. Zatkało mnie.
– Wera... – zaczęłam,
ale właściwie nie wiedziałam, co powiedzieć. Dziewczyna uśmiechnęła się ze
zrozumieniem, jakby wszyscy przede mną zareagowali tak samo.
– Oddychaj. – Trzepnęła
mnie przez ramię, abym wróciła na ziemię.
– Więc będziemy
świętować we trzy – powiedziałam, dźgając słomką kawałek pomarańcza, pływający
w moim winie. Nagle zauważyłam, czego mi brakowało – dziewczyny niczego nie
zamówiły. Przyjrzałam im się uważnie. – Nie pijecie?
– Czekałyśmy na ciebie z
zamówieniem – wytłumaczyła Aśka, a ja mimowolnie odetchnęłam z ulgą. O Werkę
się nie obawiałam, ale Aśka to co innego. Już się bałam, że coś się stało i
skończyły jej się pieniądze. Miała co do złotówki obliczone, na co wyda
stypendium i niewielką sumę od rodziców. Zazwyczaj było w tym jakieś
pięćdziesiąt złotych na takie wyjścia z nami. Podziwiałam ją za to, że umie tak
dokładnie nad każdą złotówką zapanować. Ja nie umiałam.
– Pójdę zamówić –
powiedziała Werka i przeszukała swoją torebkę, z sukcesem znajdując portfel.
Kilku kumpli z uczelni nie raz powiedziało mi, że do kobiecej torebki powinno
podchodzić się z wykrywaczem metalu, zwłaszcza, jak szuka się kluczy do jej
mieszkania. Nie zgadzałam się z tym. W mojej torebce wszystko było idealnie
poukładane. U Werki zresztą też. Torba Aśki była doskonałym przykładem na to,
że w damskiej torebce można znaleźć wszystko. Nawet ja trzymałam się od niej z
daleka. – Co ci wziąć, Asiu?
– Grzane wino też wypiję
– odpowiedziała.
– Poczekamy na ciebie –
powiedziałam za siebie i za Aśkę. – Są duże kolejki do baru! – krzyknęłam
jeszcze. Dostrzegłam, jak się krzywi i parsknęłam śmiechem.
[1] Łac. Człowiek człowiekowi wilkiem jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz