poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rodział I cz. I

[Leokadia]
Czwartek, 8 marca 2012

            Zgodnie z którąś z wielu definicji, szaleństwo to robienie w kółko tego samego, oczekując innego rezultatu. To zdanie świetnie obrazuje sytuację, w której się znalazłam i to, co właśnie robiłam.
            Recepcjonistka, siedząca za kontuarem, była nowa. Nie widziałam jej tu wcześniej. Musiała zostać zatrudniona w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ciekawe dlaczego jej poprzedniczka zrezygnowała. Nie mogła narzekać na pensję ani na warunki pracy. Ludzie są dziwni.
            Właśnie z dziwnym uporem owa dziewczyna, bo mogła być raptem o dwa lata starsza ode mnie, odmawiała mi możliwości porozmawiania z ojcem. Czy ona nie rozumie, że ja naprawdę muszę się z nim zobaczyć i nie mam czasu czekać do dwudziestej, aż on obejrzy, skonsultuje czy cokolwiek pozostałą trójkę pacjentów? Nie żebym się brzydko wciskała do kolejki, czy coś takiego. Pierwsze – to mój ojciec, więc niemożliwością jest wpychanie się do kolejki. Po drugie – zajmę mu tylko pięć minut. Czy pięć minut zbawi czekające w kolejności małżeństwo z synem? No nie. Zaś może zbawić ojca mojej koleżanki z uczelni.
– Ale niech mnie pani posłucha – zaczęłam po raz kolejny. Jak daleko może rozwinąć się moje szaleństwo, aby nikt tego nie zauważył? Po jakim czasie zamkną mnie w szpitalu psychiatrycznym? – Ja nie chcę się wpychać...
– Ależ to właśnie chce pani zrobić – wtrąciła się dziewczyna tym wysokim, piskliwym głosem, który jeżył mi włoski na karku.
– Proszę mi nie przerywać! – warknęłam na nią i zanim zdążyła chociażby się odezwać, kontynuowałam: – Chcę zająć tacie pięć minut. Dosłownie pięć minut. To sprawa życia i śmierci!
– Niestety nie mogę pani pomóc – odpowiedziała.
            Boże, dopomóż! Takie uciążliwe recepcjonistki to test mojej cierpliwości. Następną osobę, którą ojciec zatrudni, koniecznie będzie musiał skonsultować ze mną. Bo inaczej ja wyzionę ducha!
– Homo homini lupus est[1] – wymamrotałam dość głośno i odwróciłam się od kontuaru, przegrana.
            Napotkałam wpatrzone we mnie spojrzenie chłopaka, siedzącego z rodzicami. Był kompletnie nie w moim guście. Glany, kurtka ze skóry, na pierwszy rzut oka sięgające ramion, złociste włosy i kompletny brak jakiekolwiek bliższej relacji z maszynką do golenia utrzymywał mnie w dość dalekiej odległości. A na pewno wiek – nie dałabym dzieciakowi więcej niż szesnaście lat. Ale jedno musiałam przyznać – miał najgłębsze granatowe oczy, jakie w życiu zdarzyło mi się widzieć.
            Uśmiechnął się, a ja stłumiłam odruch trzaśnięcia się w czoło. Ty głupku, jak mogłaś na to nie wpaść?
            Ruszyłam dziarskim krokiem w kierunku chłopaka. W jego oczach, których ode mnie nie oderwał, tylko na chwilę pojawiło się zaskoczenie, a potem stały się nieprzeniknione. Jego rodzice zainteresowani podnieśli głowy, gdy usłyszeli moje głośne kroki.
– Przepraszam państwa, ale czy ja mogłabym na chwilkę tylko, dosłownie na dwie minutki, wejść do gabinetu? – zapytałam, kątem oka zauważając, jak recepcjonistka podnosi się szybko i idzie do nas. Dałabym rękę, że z całych sił powstrzymuje się, aby nie zacząć biec. – To sprawa życia i śmierci. Muszę o czymś porozmawiać z tatą i już mnie nie ma. Obiecuję. Proszę?
            Spojrzałam znacząco na chłopaka. Wydawał się najłatwiejszy do przekonania. Pomyliłam się – nie odezwał się słowem, a w oczach miał niemałą kpinę, jakby doskonale wiedział, że liczyłam na jego zgodę.
– Prosiłam, aby pani nie przeszkadzała, tylko spokojnie poczekała! – Kobiecie puściły nerwy i teraz już nie mówiła głośno, najzwyczajniej w świecie na mnie wrzeszczała. A ja strasznie tego nie lubię.
– Czy mogłaby się pani z łaski swojej nie wtrącać w nie swoje sprawy? – zapytałam.
– Jeśli zamierza pani dalej dręczyć klientów i mnie, to będę się wtrącać! – Wrzeszczała dalej, ignorując mój dość pokojowy ton. Nawet nie przeszkadzało jej to, że znajduje się aktualnie w przychodni lekarskiej mojego ojca, w której oprócz niego pracowało również paru innych lekarzy i wszyscy mieli właśnie pacjentów w gabinetach. I raczej oczekiwaliby ciszy z korytarza, a nie tego wysokiego, piskliwego głosu.
– Proszę tylko pozwolić zobaczyć mi się z ojcem! – Teraz to ja ryknęłam i wierzcie mi, byłam usprawiedliwiona.
            Drzwi do gabinetu taty otworzyły się, a my obie zamilkłyśmy błyskawicznie. Chłopak parsknął pod nosem. Wyprostowałam się mimowolnie. Z gabinetu wyszła kobieta, zapewne pacjentka, a zaraz za nią pojawiła się głowa mojego ojca z początkami łysiny na czubku. Zazwyczaj wyglądał bardzo przyjaźnie, teraz musiał być nieźle zdenerwowany, bo w żadnym wypadku nie nazwałabym tej miny pogodną.
– Co się tutaj dzieje? – zapytał groźnym tonem. Z satysfakcją zauważyłam przerażoną minę młodej recepcjonistki.
– Ci państwo pozwolili mi wejść na dwie minut do ciebie, tatko – odezwałam się, zanim ktokolwiek zdążył to zrobić i wpakować mnie w niezłe kłopoty. Chłopak aż otworzył usta ze zdumienia, jego matka wyglądała na nieco oszołomioną. Uśmiechnęłam się, najładniej jak tylko umiałam, do jego ojca, który po chwili pokiwał głową i mruknął:
– Oczywiście – uśmiechając się do mnie serdecznie.
– Tak, ale nowa, jak widzę, recepcjonistka dostrzegła jakieś problemy, nieprawdaż? – Uśmiechnęłam się jadowicie, a potem dodałam najbardziej niewinnym głosem, na jaki było mnie stać: – Tatko, musisz lepiej dobierać pracowników. Widać nie wszyscy nadają się na to stanowisko.
            Posłałam w jej kierunku znaczące spojrzenie. To wystarczyło, aby przeprosiła grzecznie i ulotniła się z prędkością światła.
– Przepraszam państwa, to zajmie tylko chwileczkę – zwrócił się ojciec do rodziny, a potem przepuścił mnie w drzwiach do gabinetu i zamknął je za sobą.
            Weszłam do gabinetu i usiadłam na krześle zazwyczaj przeznaczonym dla potencjalnego pacjenta. Tata obszedł całe biurko i usiadł na swoim miejscu. Patrzył na mnie twardo, więc musiałam szybko wymyślić jakiś sposób, aby go ułaskawić. Mogłam się domyślić, że zwalenie całej winy na recepcjonistkę, jako prowokatorkę tych wrzasków, raczej nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Postanowiłam grać potulną i skruszoną.
– Nie chciałam, aby wyszła z tego taka wielka afera, tatusiu – mruknęłam, wbijając wzrok w biurko i usiłując stłumić uśmiech. Jak on mi uwierzy, to chyba stanę się święta, serio.
– Lotka. – Podniosłam głowę i westchnęłam ciężko. Patrzył na mnie z głębokim powątpiewaniem. – Musiałbym nie znać cię dwadzieścia lat, aby w to uwierzyć.
            Mimowolnie się uśmiechnęłam. Nie był na mnie zły. W takich momentach jak ten cieszyłam się, że mam takich rodziców. Ojca, który wybaczy mi nawet to, że zrobiłam scenę w jego przychodni.
            Rozejrzałam się po pokoju. Był przestronny i zbudowany w starym stylu jak większość budynków na starym mieście. Miał idealnie białe ściany i bez problemu każdy powiedziałby, że to gabinet lekarski. Pod przeciwną ścianą do tej, pod którą stało biurko, znajdowało się łóżko do badania pacjentów, a tuż obok niego rozpoznałam aparaturę do wykonywania USG. W pomieszczeniu znajdowało się ponadto jeszcze kilka szafek z różnymi, lekarskimi przedmiotami. Zapewne było tam kilka igieł, plastrów, reszty wolałam sobie nie wyobrażać. Na ścianie nad biurkiem wisiał kalendarz, który ojciec dostał od jednej z firm farmaceutycznych. Trudno byłoby znaleźć coś, co wskazywałoby, że właścicielem tego gabinetu jest mój tata. Zawsze uważał, że gabinet to miejsce pracy i nie wieszał w dziwnych miejscach zdjęć moich czy mamy, nie stawiał kwiatków na parapecie (a co jeśli potencjalny pacjent jest alergikiem?), czy nie trzymał gazet na jednej z półek biurka. Recepty, skierowania, wszelkie inne papiery, dokumenty następnych pacjentów. To było wszystko. Jedyną rzeczą, która charakteryzowałaby właściciela gabinetu, był płaszcz wiszący na wieszaku na ubrania. A wieszaki również były dwa, jeden na jego płaszcz i kitel, drugi na ubrania potencjalnego pacjenta.
            Całą przychodnię miałam kiedyś po nim odziedziczyć. Tak samo jak on odziedziczył ją po swoim ojcu a po moim dziadku. Właściwie bycie lekarzem w naszej rodzinie przechodziło z pokolenia na pokolenie, z tym wyjątkiem, że byłam dziewczyną. Mój dziadek był kardiochirurgiem, ojciec chirurgiem onkologiem. Nie chciałam iść w ślady żadnego z nich, bo mnie kręciła chirurgia dziecięca.
– Lotka! Słuchasz mnie, czy odpłynęłaś? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos taty. Uśmiechnęłam się przepraszająco i skupiłam na nim. – Co ode mnie chciałaś? Dwie minutki zaraz się skończą. – Wiedziałam, że żartuje, ale i tak prychnęłam.
– Bo jest taka sprawa... – mruknęłam i dałabym głowę, że zaczął przypominać sobie, kiedy ostatni raz zwróciłam się do niego w ten sposób. – Pamiętasz może Asię, prawda? Kiedyś na mieście na siebie wpadliśmy. Studiuje ze mną. I ona ma stypendium, bo pochodzi z niezbyt bogatej rodziny, mieszkają ponad sto kilometrów od Poznania. Wiesz, o którą mi chodzi, prawda?
– No powiedzmy że tak. No i co z nią? – Tata oparł brodę na dłoni, a łokieć na biurku i wpatrywał się we mnie. Zapewne wiedział już, o co mi chodzi. I zapewne nie wiedział, która to Aśka, ale mniejsza z tym.
– No z nią nic, ale jej tata... – Zastanowiłam się, jak to powiedzieć. – Ma takie dziwne zmiany na skórze. Dziwny, rosnący pieprzyk. No i rodzinny wysłał go do specjalisty, ale wiesz, jakie są kolejki w tym kraju. U nich w rejonie już nie ma miejsc na ten rok na NFZ, dopiero w przyszłym roku. Ale przecież on nie może tyle czekać! Nie wiadomo, co to jest, a jak nie wiadomo, to trzeba jak najszybciej zbadać i w ogóle... A nie mają pieniędzy, aby iść prywatnie do specjalisty.
– I chcesz, abym go zbadał? – zapytał, znając mnie na wylot. Miałam nadzieje, że i tym razem nie będzie umiał mi odmówić. – I zapewne za darmo?
– No… skoro nie mają pieniędzy, to pewnie tak? – Zadałam retoryczne pytanie. Prawdę mówiąc, zaczęła we mnie rosnąć irytacja. Nie prosiłam taty o różne rzeczy często. Właściwie to sam wychodził zawsze z inicjatywą.
– A zdajesz sobie sprawę, że te pieniądze, które ja tu zarabiam w przychodni, potem są wydawane na… Na przykład benzynę do twojego samochodu? – Wyprostował się na swoim wygodnym fotelu, a ja poczułam się nagle niezręcznie. Tata miał rację, prawie zawsze miał rację... Ale czy to cokolwiek zmieniało? Przecież nie przestanę go o to prosić. Postanowiłam zagrać innymi kartami, jednocześnie czując, jak wypełnia mnie irytacja. Nigdy nie robił mi aż takich problemów. Dziś musiał być nie w sosie. Albo sama go w taki humor wpędziłam aferą w przychodni.
– To sprzedam samochód? – zapytałam, starając się, aby w moim głosie nie pobrzmiewała bezczelność – nie chciałam go dodatkowo wkurzać i pyskować.
            Niebotyczne było moje zdumienie, gdy tata wybuchnął szczerym, głośnym śmiechem. Przez chwilę siedziałam wyprostowana na krześle w kompletnym szoku. Chwilę, podczas której on się cały czas śmiał, zajęło mi poukładanie sobie wszystkiego w głowie. Nie zrozumiem mężczyzn, nawet własnego ojca nie rozumiem, krzyczał mój mózg. Ale skoro w ten sposób... Uśmiechnęłam się szeroko, kompletnie nie rozumiejąc niczego.
– Lotka. – Tata przetarł oczy, widać musiał popłakać się ze śmiechu. Taka byłam zabawna? Ciekawe, że ludzie śmiali się ze mnie, gdy tego nie chciałam. Wtedy musiałam robić dobrą minę do złej gry. Gdy zaś chciałam, aby się śmiali – milczeli jak zaklęci. Świat jest dziwny. – Kupiliśmy ci samochód po to, abyś przyjeżdżała do nas na weekendy, gdy już wyfrunęłaś z domu – powiedział.
– Więc co cię tak rozbawiło? – Wstałam i zaczęłam przechadzać się po gabinecie. Z jakiego powodu? Z irytacji, rozbawienia i zniecierpliwienia.
– Ty – odpowiedział wprost, a ja poczułam się urażona. – Potrafisz w jednej chwili zetrzeć na miazgę Bogu ducha winną recepcjonistkę, która wypełnia jedynie rzetelnie swoje obowiązki, bo nie chce zrobić czegoś, co ty chcesz…
– Wcale tego nie zrobiłam! – Najeżyłam się. Tata uciszył mnie ręką.
– Zrobiłaś. I siadaj, rozprasza mnie, jak tak chodzisz w kółko. – Posłusznie opadłam na krzesło, a on mówił dalej: – W jednej chwili jesteś taka, a w drugiej zachowujesz się jak jakaś święta altruistka, która chce pomagać obcym ludziom. Nie jest tak?
            Wzruszyłam ramionami, zamiast zaprzeczyć. Dziewczyna z recepcji mi jedynie przeszkadzała, dlatego byłam niemiła. Aśka jest dla mnie ważna. A ja dla ludzi, którzy się dla mnie liczą, gotowa jestem zrobić wiele, żeby nie powiedzieć, że wszystko.
– Niech zadzwoni jutro po piętnastej najlepiej, bo wcześniej mam kilka zabiegów, dobrze? – zapytał. Rozpromieniłam się i uśmiechnęłam mimowolnie od ucha do ucha. – Daj koleżance mój numer, niech przekaże ojcu. A tymczasem, Lotka, mam pacjentów.
            Wstał, a ja szybko zrobiłam to samo i rzuciłam mu się na szyje. Przytuliłam go mocno, prawie dusząc. Pocałowałam w policzek, a potem niemal frunąc w powietrzu, pobiegłam w kierunku drzwi, ignorując jego uwagi na temat zakazu biegania w tym gabinecie.
            W drzwiach zderzyłam się z recepcjonistką. Nawet do niej się uśmiechnęłam, co wyraźnie zbiło ją z pantałyku. Ruszyłam w kierunku wyjścia, po drodze zapinając guziki płaszcza, gdy znowu na kogoś wpadłam.
            Niech to szlag. Ten dzieciak. Był wyższy i twardy. Syknęłam i odskoczyłam od niego, będąc pewna, że na jednym siniaku się nie skończy. Już otwierałam usta, aby potraktować go czymś w stylu „uważaj jak chodzisz”, gdy mnie wyprzedził.
– Qui rogat, non errat – powiedział, a ja zamrugałam ze zdumienia i kompletnie zapomniałam, co chciałam mu powiedzieć. W jeszcze większym szoku byłam, gdy podniósł prawą rękę, w której trzymał nieco zwiędłego, żółtego tulipana. Podał mi go, a ja machinalnie wzięłam. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet.
            Powiedzieć, że szczęka mi opadła do podłogi, to mało powiedziane. Niecodziennie spotykałam obcych chłopaków dających mi kwiatka, którego – należy o tym wspomnień – najpewniej gwizdnęli z bukietu recepcjonistki, stojącego na kontuarze.
– Arkadiusz Ratka. – Słyszałam, jak mój ojciec się przedstawia rodzicom chłopaka. – W czym mogę państwu pomóc?
            Chłopak obrócił się na pięcie i szybko dołączył do rodziców, a ja zanotowałam w pamięci łacińską sentencję, której nie znałam, a którą koniecznie chciałam zrozumieć. Pokręciłam głową, doprowadzając myśli do porządku. Zapięłam do końca płaszcz i zerknęłam na zegarek. Niech to, miałam trzydzieści minut, aby dotrzeć do pubu, w którym byłam umówiona z dziewczynami. Zbiegłam po schodach, trzaskając drzwiami od przychodni. Miałyśmy dziś świętować Dzień Kobiet. Mimowolnie zerknęłam na biednego tulipana, którego trzymałam w ręce, a potem wrzuciłam go do pierwszego napotkanego kosza na śmieci.
            Stanęłam na przejściu dla pieszych. Czerwone światło paliło się wyraźnie, ku radości samochodów, które mknęły ulicą. Mój tramwaj właśnie wjechał na przystanek. Niech to szlag!
            Ruszyłam biegiem, gdy tylko zapaliło się zielone światło. Dobiegłam do tramwaju, wcisnęłam przycisk otwierania drzwi i to by było na tyle, bo dokładnie w momencie wciśnięcia tramwaj ruszył. Miałam ochotę zacząć krzyczeć ze złości. Poleciałam szybko do rozkładu i zaczęłam sprawdzać po kolei linie. Cudownie, trafiłam na jakąś ewidentną dziurę w rozkładzie, bo, mimo iż mogłam wsiąść w trzy tramwaje, następny jechał dopiero za piętnaście minut. Wygrzebałam telefon komórkowy z torby, a potem zerknęłam na wyświetlacz – za dwadzieścia ósma. Pięknie. Miałam dwie opcje. Jedną z nich było przespacerowanie się w kierunku przystanku na Fredry i nadzieja, że od razu coś przyjedzie i dowiezie mnie o wiele bliżej niż jakbym została tu, gdzie jestem i czekała na te tramwaje. Zmarszczyłam czoło, a potem stwierdziłam, że nigdzie się nie ruszam. Bardziej jednak ufałam swoim nogom niż tramwajom. Ponadto, znając moje szczęście, zapewne z Fredry nic by nie jechało. Tu wiem, że spóźnię się z dziesięć minut, tam mogłam być nawet pół godziny po czasie. Tramwaj w końcu przyjechał.
            Powiedzieć, że miałam tempo, jakby mnie sam diabeł gonił, to mało powiedziane. Stary Rynek przeszłam tak szybko, jakbym była jakimś wybitnym chodziarzem. Nawet nie miałam czasu się zatrzymać i popatrzeć na Ratusz, co zawsze robiłam. Słyszałam jedynie krzyki i podniesione głosy, gdzieniegdzie wybuchy śmiechu. Rzuciłam krótkie spojrzenie w kierunku jakiejś wesoło chichoczącej pary. Ciekawe, co w tym momencie robi Radek.
            Do pubu dotarłam dokładnie kwadrans po ósmej. Nie sądziłam, aby dziewczyny były na mnie jakoś specjalnie złe. Nigdy się nie spóźniałam, zdarzyło mi się to chyba pierwszy raz od bardzo dawna. Otwarłam drzwi, które od razu porwał mi wiatr. Musiałam się mocno zaprzeć, aby ich nie puścić. Weszłam do środka i od razu poczułam uderzające we mnie ciepło i opary alkoholu, unoszące się w powietrzu. Wzięłam głęboki oddech, stwierdzając, że jutro ćwiczenia mam dopiero od czternastej, wcześniej wykłady, więc możemy trochę zaszaleć.
            Szybko się rozluźniłam. Właściwie wszystko związane z recepcjonistką, tatą i dziwnym chłopakiem odpłynęło daleko. Przez chwilę wydawało mi się, że trafiłyśmy na jakiś koncert, ale to po prostu muzyka grała głośniej niż dotychczas. A szkoda, dawno nie byłam na żadnym koncercie, a ten pub słynął z bardzo fajnych i ciekawych imprez. Jak ktoś lubi irlandzką muzykę, oczywiście.
            Był straszny tłok. Ja rozumiem, że wszelakie imprezy w tym mieście zaczynają się zazwyczaj od czwartku, ale przecież weekend rozpoczyna się w piątek! Skąd tu tyle ludzi?
Przepchnęłam się do lady jakimś cudem.
– Grzane wino poproszę! – krzyknęłam do barmana, gdy tylko udało mi się stanąć dość blisko i ów osobnik skupił na mnie swoją uwagę.
            Mężczyzna podszedł bliżej mnie. Z drugiej strony też był tłok, aż się dziwiłam, że nie wpadają na siebie, gdy przygotowują różne napoje. Rzucił mi oceniające spojrzenie.
– A dowodzik jest? – zapytał bezczelnie.
– Pan chyba żartuje! – odpowiedziałam oburzona i marudząc, zaczęłam wygrzebywać z torby portfel. Otworzyłam i podsunęłam facetowi pod nos tak blisko, że musiał się cofnąć. – Przecież ja mam prawie dwadzieścia lat – jęknęłam.
– A to powinna się pani cieszyć, że wygląda pani na jakieś siedemnaście – rzucił. Odwrócił się i zaczął przygotowywać moje zamówienie.
            O zgrozo. Naprawdę wyglądałam na siedemnaście lat? Odmładzanie może i jest fajne, gdy ma się lat czterdzieści. Wtedy, gdy ktoś ci powie, że wyglądasz na trzydzieści, gdy tobie za chwile stuknie czterdziestka... Cóż, zapewne to diabelsko miłe. Mama zawsze się cieszyła, gdy ludzie brali ją za młodszą. Jest mała i drobna, o wiele niższa ode mnie, więc gdy ktoś patrzył na nas z tyłu, zwykle to mnie brał za matkę a ją za córkę. Niemniej, gdy proszą cię o dowód w wieku dwudziestu lat, to nie było wcale przyjemne. Irytujące. Ale mogłam wybaczyć biednemu barmanowi, był całkiem przystojny.
            Wrócił po trzech minutach, trzymając w ręce wysoką szklankę. Zapłaciłam mu, posłałam jeden z ładniejszych uśmiechów i chwyciłam wino. Strasznie uważając, uwolniłam się z tłumu ludzi i ruszyłam na poszukiwania dziewczyn.
            Zarezerwowałyśmy stolik, zawsze rezerwujemy, ale teraz nie znalazłam ich w pierwszej części przeznaczonej dla niepalących. Aż mi się wierzyć nie chciało, że Kaśka – która ma straszną alergię, i to bynajmniej nie fizyczną, na dym tytoniowy – chciałaby stolik w części przeznaczonej dla palaczy. Jakaś dziewczyna przytrzymała mi drzwi, gdy przechodziłam. Podziękowałam jej skinieniem głowy i ruszyłam dalej. Aśkę znalazłam samą przy co najmniej sześcioosobowym stoliku. Postawiłam wino, a wtedy ona mnie zauważyła.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałam, odwijając szal. Podniosłam nagle głowę i rozejrzałam się w poszukiwaniu reszty. – A gdzie Kaśka i Magda? A Wera?
            Zdjęłam płaszcz, wepchnęłam w rękawy szal i czapkę, rękawiczki w kieszenie i powiesiłam go na haczyku, który był przeznaczony dla naszego stolika. Usiadłam naprzeciwko Aśki i przysunęłam przed siebie wino.
– Wera poszła do łazienki. Kaśka się rozchorowała. Dzwoniła do mnie po osiemnastej i mówiła, że nie wpadnie, bo umiera w mieszkaniu. – Pokiwałam głową, sącząc wino przez słomkę. – A Magda siedzi w pokoju i się uczy. Wiesz, jaka ona jest. Dziś spojrzała wreszcie w kalendarz – a nie robiła tego od tygodnia – i okazało się, że ma jakieś kolokwium jutro.
            Parsknęłam. Znałam Magdę i wiedziałam, że jest strasznie roztrzepana. Chociaż nie była ze mną na kierunku, dzieliła pokój w akademiku z Aśką i siłą rzeczy musiałam ją poznać. A że przy okazji się polubiłyśmy. Wystarczył semestr, abyśmy stały się naprawdę dobrymi koleżankami. Właściwie we cztery były mi bliższe niż ktokolwiek. Werę znałam od dzieciństwa. Z koleżankami z liceum straciłam kontakt. A nie zamierzałam się starać za cztery utrzymać tę znajomość. Może po prostu tak miało wyjść.
            Magda studiowała techniki dentystyczne i naprawdę zazdrościłam jej talentu plastycznego. Była taką typową artystką i nieraz zastanawiałyśmy się, co ona robi na Medycznym. Przecież była wprost stworzona do studiowania na Uniwersytecie Artystycznym. Ale nie wnikałyśmy w jej decyzję odnośnie wyboru tego kierunku. Z kolei Kaśka była strasznie szalona i zazwyczaj robiła najwięcej zamieszania. Jej nieobecność dawała mi przynajmniej pewność, że nie wyjdę stąd kompletnie pijana. Aśka piła mało, Kaśka dużo. Ale właściwie, gdyby nie Kaśka, nie poznałabym Radka. Studiowali razem na trzecim roku analityki medycznej i poznaliśmy się na jakiejś imprezie. Na kolejnej Kaśka poznała mnie z Radkiem, a że miesiąc później byliśmy już bez pamięci zakochani... Cóż, efekty uboczne młodości, jak mawiał mój tata.
            Weronika wróciła po chwili. Niemal doznałam szoku, jak tylko ją zobaczyłam. Wczoraj cały dzień się nie widziałyśmy, mimo iż studiujemy to samo, jesteśmy w innych grupach. A dziś... dziś miała na głowie intensywnie czerwony kolor. Czerwone włosy. Zatkało mnie.
– Wera... – zaczęłam, ale właściwie nie wiedziałam, co powiedzieć. Dziewczyna uśmiechnęła się ze zrozumieniem, jakby wszyscy przede mną zareagowali tak samo.
– Oddychaj. – Trzepnęła mnie przez ramię, abym wróciła na ziemię.
– Więc będziemy świętować we trzy – powiedziałam, dźgając słomką kawałek pomarańcza, pływający w moim winie. Nagle zauważyłam, czego mi brakowało – dziewczyny niczego nie zamówiły. Przyjrzałam im się uważnie. – Nie pijecie?
– Czekałyśmy na ciebie z zamówieniem – wytłumaczyła Aśka, a ja mimowolnie odetchnęłam z ulgą. O Werkę się nie obawiałam, ale Aśka to co innego. Już się bałam, że coś się stało i skończyły jej się pieniądze. Miała co do złotówki obliczone, na co wyda stypendium i niewielką sumę od rodziców. Zazwyczaj było w tym jakieś pięćdziesiąt złotych na takie wyjścia z nami. Podziwiałam ją za to, że umie tak dokładnie nad każdą złotówką zapanować. Ja nie umiałam.
– Pójdę zamówić – powiedziała Werka i przeszukała swoją torebkę, z sukcesem znajdując portfel. Kilku kumpli z uczelni nie raz powiedziało mi, że do kobiecej torebki powinno podchodzić się z wykrywaczem metalu, zwłaszcza, jak szuka się kluczy do jej mieszkania. Nie zgadzałam się z tym. W mojej torebce wszystko było idealnie poukładane. U Werki zresztą też. Torba Aśki była doskonałym przykładem na to, że w damskiej torebce można znaleźć wszystko. Nawet ja trzymałam się od niej z daleka. – Co ci wziąć, Asiu?
– Grzane wino też wypiję – odpowiedziała.
– Poczekamy na ciebie – powiedziałam za siebie i za Aśkę. – Są duże kolejki do baru! – krzyknęłam jeszcze. Dostrzegłam, jak się krzywi i parsknęłam śmiechem.

[1] Łac. Człowiek człowiekowi wilkiem jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy