piątek, 5 września 2014

Rozdział II cz. II

[Maja]



Piątek, 16 marca 2012

            Otworzyłam niepewnie oczy. Leżałam w swoim łóżku, choć niezbyt pamiętałam, jak do niego dotarłam. Głowa bolała mnie niemiłosiernie, a dochodzący z kuchni dźwięk obijania się garnków o siebie irytował mnie tak bardzo, że nie mogłam spać. Oznaczał także, że ciocia myła naczynia. Musiało być więc bardzo wcześnie, skoro nie wyszła jeszcze do pracy. Powolnym, leniwym ruchem zwlekłam się z łóżka. Czułam suchość w gardle i wiedziałam, że ilość alkoholu wypita wczorajszego wieczora była zbyt duża. Weszłam do kuchni i nalałam sobie wody z kranu do szklanki. Nie obchodziło mnie, że od dziecka wpajano mi, abym nie piła nieprzegotowanej, bo może mi zaszkodzić. Teraz podobno kranówka spełniała normy mineralnej, więc nic sobie nie zrobiłam z morderczego spojrzenia ciotki.
            - Wyglądasz okropnie – stwierdziła. Pewnie i miała rację, skoro nie widziałam siebie dzisiaj nawet w lustrze – Znowu piłaś, co?
            - Tylko trochę. Udało nam się wreszcie zebrać prawie cały kierunek na imprezę, więc trzeba było to jakoś uczcić.
            - Rozumiem, ale wiesz, jak to niebezpiecznie jest wracać po nocy, prawda? – zapytała. Znowu miała rację. Upiłam łyk wody i zmrużyłam oczy przypominając sobie sposób, w jaki dotarłam do domu.
            - Adam nas odprowadził – powiedziałam krótko.
Urywki wspomnień pojawiały się w moim umyśle niczym pociski karabinu maszynowego. Złapałam się za głowę. Co ja zrobiłam? Teraz się pewnie do mnie już w ogóle nie odezwie. Cholera jasna. Opuściłam wzrok na własne stopy i oniemiałam. W miejscach, gdzie przylegały do butów, były czerwone, częściowo pokryte bąblami, zadrapaniami. Całe czarne, najprawdopodobniej przez mój spacer boso po schodach. Alkohol musiał mnie nieźle znieczulić, skoro tak się załatwiłam. Będę musiała iść w trampkach, a w tym wypadku będę niższa od Adasia o jakieś trzynaście centymetrów.
Zdolnym trzeba się po prostu urodzić. Zawsze, gdy coś przeskrobałam, ciotka mówiła, że wdałam się w ojca. Nie robiło to na mnie zbytnio wrażenia może dlatego, że prawie go nie znałam. Pojawiał się i znikał mniej więcej do moich piątych urodzin, a potem chyba się z ciocią o coś ścięli i zniknął już na dłuższy czas. Matka podobno zmarła, gdy miałam roczek i dlatego trafiłam właśnie tutaj.
            - Adam to ten chłopak z twojego kierunku, o którym mi mówiłaś, że jest przystojny i inteligentny? – zapytała ciotka. – Nie bałaś się, że coś ci zrobi? Pewnie też pił, więc kto wie, co mogło mu odbić – zamyśliła się
            - Ciociu, czy mogłabyś, choć raz nie dramatyzować? Mam dwadzieścia lat i wiem, co jest bezpieczne, a co nie. Zresztą kurs samoobrony zrobiłam właśnie na takie przypadki. Nic się nie stało, więc w czym problem?
            - Powinnaś bardziej na siebie uważać – powiedziała. – Tyle się teraz mówi o zboczeńcach…
            -  Ciociu, poprosiłyśmy go z Patrycją, aby nas odprowadził, bo bałyśmy się wracać same, a go tyle o ile znamy i wiemy, że czegoś takiego by nie zrobił. Koniec tematu, idę pod prysznic – powiedziałam.
            Chłodny strumień wody spływał po moim ciele. To było coś, czego właśnie potrzebowałam. To była moja metoda na kaca, sprawdzona wielokrotnie. Stopy lekko się rozluźniły i mogłam już chodzić, a nie skakać na palcach, jak wcześniej. Wróciłam do kuchni i zaparzyłam herbatę. Zrobiłam kanapki, choć wcale nie chciało mi się jeść. Ciotka kręciła się po pomieszczeniu, jednak nic nie mówiła. Chyba się obraziła, że mam gdzieś jej rady. Wzięłam kubek i poszłam do swojego pokoju. Powinnam porozmawiać z Adamem, wyjaśnić to i owo. Powiem mu przy najbliższej okazji, że to nic nie znaczyło, że byłam pijana i właściwie to prawie nic nie pamiętam. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, jakąś karę trzeba ponieść za swoje głupie zachowanie. Wrócimy do pozycji wyjścia, wszystko będzie tak jak kiedyś. Będziemy się mijać, bez powiedzenia sobie nawet „Cześć”, będę bezkarnie się w niego wpatrywać na wykładach. Obserwować, jak patrzy tępym w wzrokiem na tablicę i wykładowcę. Podziwiać jego dołeczki w policzkach, gdy śmieje się z kimś innym z jakiegoś żartu oraz delikatny zarost, gdy zapomni się ogolić.
            Zupełnie odechciało mi się spać i poczułam się znacznie lepiej. Do zajęć miałam jeszcze prawie trzy godziny, więc założyłam dres i związałam gumką włosy na czubku głowy. Nakleiłam na stopy plastry na odciski w prawie wszelkich możliwych miejscach, po czym wcisnęłam się w buty, w których zwykle biegałam i pojechałam tramwajem do Brzeźna. Miałam ochotę pobiegać wzdłuż plaży, ale nie chciałam robić tym razem długiego dystansu, bo mogłabym mieć problemy ze wstaniem z łóżka przez następny tydzień. Zawsze biegałam, gdy miałam do poukładania milion myśli. Latem było to o tyle ciężkie, że tabuny turystów i plażowiczów przewijały się przez ścieżkę, więc trzeba było zwalniać, aby ich wyminąć. A ci, chodzący drogą rowerową, byli już szczytem nad szczytami. Nawet, gdy nie jechałam rowerem, skutecznie na nich wrzeszczałam. Raz trafiła mi się blondyneczka z Yorkiem, która uparcie szła po czerwonej kostce i na moją uwagę o tym, że to nie jest część przeznaczona dla pieszych powiedziała mi „Ja nie stąd, to mogę”. I w tym momencie nadjechał rower, który o mały włos nie zrobił blondyneczce garażu między pośladkami. Wzięła pieska pod pachę i uciekła. Ale teraz była wiosna, więc przed południem zdarzali się jedynie pojedynczy spacerowicze, biegacze i rowerzyści. Nadmorska bryza rozwiewała mi włosy, a ja biegłam i biegłam. Po zimie moja kondycja legła w gruzach i powoli ją odbudowywałam. Zwykle biegałam wieczorami, jednak przy moim planie zajęć było to niezłym wyzwaniem, dlatego od tej wiosny przerzuciłam się na poranki.
Myślałam o Adasiu, zastanawiając się, co teraz będzie. Czy nasza znajomość się zakończy, czy dopiero zacznie. Wolałabym tę drugą opcję, ale pesymistyczna część mózgu, ukryta zwykle pod grubą warstwą optymizmu, wpajała mi, że to już koniec i wszystko to, co miało się stać, już się wydarzyło. Że przez ten głupi gest na pożegnanie go odstraszyłam. Optymistyczna zaś skłaniała się do tego, że może mu się spodobało, ewentualnie, że był tak pijany, że tego nie pamięta, albo nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Zresztą, pewnie ma dziewczynę, a nas odprowadził tylko z dobrej woli. Bo w sumie o związki to go nie pytałam. Rozmawialiśmy właściwie tylko na temat studiów i minionej imprezy. I znowu ten pesymizm, cholera jasna. Czy ja kiedyś nie mogłabym cieszyć się z tego, co mam i co było, a nie rozważać, co będzie, jeśli coś pójdzie źle? Nie powinnam w ogóle wyobrażać sobie jakiejkolwiek przyszłości, tylko żyć chwilą. Carpe diem. I swoją drogą, spodobało mi się, jak mnie nazwał. Miśka. Nikt nigdy tak ładnie nie zdrabniał mojego imienia. W ogóle, nie lubiłam zdrobnień, już nawet Majka mnie drażniło. Byłam Maja, po prostu Maja. A Miśka było słodkie. A mój uśmiech wszystko mu rekompensował... Teraz wydawało mi się to komplementem, ale wtedy to nie mam pojęcia, dziwnie zabrzmiało. Powiedział to jakimś takim nieznanym mi tonem. Do zobaczenia jutro. Jutro. W sensie dzisiaj. A więc albo porozmawiamy, albo wytrzeźwiał i nie ma już ochoty ze mną gadać. Szlag by to wszystko. Miało być tak pięknie i było tak pięknie, a cholerny wiatr musiał znowu wiać w oczy. Powinnam wystawić mózg na Allegro. Nie dość, że bym na tym zyskała, bo przestałabym myśleć, to jeszcze ktoś – chociażby jakaś dresiarz z siłowni czy ambitna blondyna by mi za to zapłacił. Matury idą, egzaminy gimnazjalne… zeskanowałabym świadectwo maturalne, zaświadczenie o studiowaniu i chętni na pewno by się znaleźli. A może to jednak działa w drugą stronę? Nie mam mózgu, dlatego mam takie głupie myśli? To by potwierdzało teorię z moich wcześniejszych rozmów z Adasiem, a także byłaby to wieść, że spożycie alkoholu w takich przypadkach wspomaga współpracę tych pojedynczych szarych komórek, które niekoniecznie muszą spoczywać w kieszeni lub w torebce. A tym samym – może moim powołaniem są jednak studia chemiczne lub medyczne i zawrę to odkrycie w mojej pracy doktoranckiej, co zapewni mi stałe przychody do końca życia, bo browary i gorzelnie będą się bić, abym została twarzą ich firmy? Ale w kontekście tego pomysłu zacznę dopiero myśleć, gdy z nim porozmawiam i wreszcie dowiem się, co jest na rzeczy, a czego nie ma. Tyle, że za nic nie wiem, czy będzie w ogóle jeszcze chciał ze mną rozmawiać.
Tak rozmyślając, dobiegłam do samego Jelitkowa – dwa kilometry, czyli więcej niż połowa dystansu na który miałam dzisiaj siły. I jeszcze trzeba było wrócić, więc najprawdopodobniej zrobię dzisiaj więcej kilometrów, niż pierwotnie zamierzałam. Zamiłowaniem do biegania zaraził mnie Paweł, mój były chłopak. W sumie, tęskniłam za naszymi wieczornymi wyprawami, kiedy opowiadaliśmy sobie o wszystkim. W podstawówce nie znosiłam lekcji wychowania fizycznego i zawsze miałam najsłabsze czasy i wyniki ze wszystkich możliwych zaliczeń. I tym sposobem także w szóstej klasie nie byłam prymusem szkoły, bo kochana nauczycielka postawiła mi czwórkę, która tak pięknie prezentowała się w otoczeniu szóstek. Starałam się nawet, ale co mi było po tym, skoro i tak nie byłam doceniana? Na biegi długie w gimnazjum zawsze załatwiałam sobie zwolnienia lekarskie. A potem poznałam Pawła i liceum skończyłam z piątką plus, bo na szóstkę musiałabym trenować w jakimś klubie. Popatrzyłam przez chwilę na plażę, powdychałam sobie świeżego powietrza. Patrzyłam na morskie fale, rozbijające się o piaszczysty brzeg. Chyba tęskniłam za Pawłem, mimo wszystko. To uczucie już zupełnie wygasło i nawet nie sądziłam, abyśmy się teraz dogadywali na neutralne tematy, ale wiązałam z nim swego rodzaju sentyment. Nie można tak po prostu wykreślić z życia kogoś, z kim spędzało kiedyś się tyle czasu.
Zamknęłam na chwilę oczy, przypominając sobie te najprzyjemniejsze chwile spędzone właśnie na tej plaży, mniej więcej rok temu. A gdy je otworzyłam i rozejrzałam się dookoła, zauważyłam, że w moim kierunku, z bocznej odnogi ścieżki od strony Jelitkowa, biegnie Adaś. Złapałam się za klatkę piersiową, nie mogąc złapać oddechu. Cholera. Wdech, wydech. I biegiem na Brzeźno. Odwróciłam się dopiero, gdy doszłam do wniosku, że skoro mnie jeszcze nie dogonił, musiał pobiec w kierunku Sopotu. Zwolniłam tempo i zaczerpnęłam kilka głębokich wdechów. Zdałam sobie sprawę, że ucieczka to była głupia decyzja, bo wiedziałam, że tak czy siak, od rozmowy z nim nie ucieknę, a na tak neutralnym terenie, jak jelitkowska plaża na pewno byłoby łatwiej, niż na gwarnej Politechnice, gdzie nawet ściany mają uszy. Trudno, jeszcze będzie okazja i w sumie dobrze, że nie widział mnie teraz – dyszącej, spoconej i kompletnie bez makijażu. Ale z drugiej strony, może i wtedy nie musiałabym udawać kogoś, kim nie jestem. I tak poznał mnie już od tej gorszej, pijanej i tulącej się do wszystkich strony, więc spocona nie powinnam być jakimś szokującym widokiem. O ile w ogóle pamiętał wczorajsze wydarzenia. Powróciłam znów myślami do poprzedniego wieczora i po raz kolejny rozważałam związki przyczynowo – skutkowe, które się wydarzyły i miały się wydarzyć w przyszłości. Wymyśliłam w końcu, że obiorę najłatwiejszą z możliwych taktykę – a mianowicie udawanie, że jest niewidzialny, do czasu, aż sam do mnie nie zagada. Twój ruch, kochanie i to od ciebie zależy, czy będziesz to kontynuować, czy nie.
 Dobiegłam na przystanek, do najbliższego tramwaju było jeszcze kilka minut, więc przebiegłam jeszcze kilkaset metrów, a później przeszłam kawałek, aby uspokoić oddech i wsiadłam do podjeżdżającego tramwaju. Tym razem nawet nowszy, częściowo niskopodłogowy. Takie rzadko jeździły na mojej linii, dlatego nawet się uśmiechnęłam. Nie był zatłoczony, więc usiadłam, niemal rozwalając się na dwóch miejscach. Właściwie, to dopadła mnie senność. Te kilka godzin po imprezie, to było zdecydowanie zbyt mało i mój organizm domagał się kawy, której zamierzałam mu dostarczyć, gdy tylko wrócę do mieszkania. Nie zwracałam nawet uwagi na ludzi, z którymi jechałam, a kontrolę biletów powitałam, jak starych znajomych. Po prostu, gdy jeździ się na tej samej linii codziennie, w różnych godzinach to widać od razu, kto jest kontrolerem, a kto jedzie bez biletu. Ci pierwsi – wchodzą do pojazdu pewnie, każdy innymi drzwiami. Zwykle ubrani na czarno i w sztruksach. Serio, jeśli widzisz kogoś sztruksach w dzisiejszych czasach – uważaj bo to na 99% kanar. Czasem chwilę poczekają, zanim wyciągną identyfikatory, aby wypisać więcej mandatów. Ci drudzy, od początku niepewnie się rozglądają, a gdy już kontrola się pojawi – starają się być niewidoczni i wysiąść na najbliższym przystanku, co przy przewadze liczebnej kontrolerów, rzadko się im udaje. Ja akurat jeżdżę tak często, że czterdzieści parę złotych na bilet miesięczny to nie jest duży wydatek, przy tak dużej częstotliwości spotykania kontroli. I tym razem udane łowy – ten sam koleś, który wciskał mi kartkę z numerem, którą nawet nie wiem, gdzie posiałam, tłumaczył się, że nie jest stąd i nie wiedział, że bilet trzeba skasować. Taa, a że jeździł już tramwajami kilka razy to inna sprawa. Tłumaczyć to się można. Zdecydowanie byłam zwolenniczką kasowania biletów. Bo w końcu za coś miasto musi utrzymać tory, tramwaje, zapłacić kierowcom.
Wysiadłam na swoim przystanku i powolnym krokiem przemierzałam te kilkaset metrów do mieszkania. Odechciało mi się zajęć i nawet gotowa byłabym nie iść na nie, ale perspektywa zobaczenia Adasia była znacznie ciekawsza, niż wylegiwanie się w łóżku i nie robienie zupełnie niczego. Po zaparzeniu kawy, zadzwoniłam do Patrycji, czy już wyczołgała się spod kołdry i czy idzie na uczelnię. Odpowiedź była twierdząca, więc i ja wypiłam moją małą czarną, wskoczyłam pod prysznic i lekko się umalowałam. Spojrzałam smutnym wzrokiem na szpilki, po czym założyłam nieśmiertelne trampki. Nie podobało mi się, że jestem w nich tak niska. Co prawda, metr siedemdziesiąt, to wcale nie było mało i niejedna dziewczyna nie pogardziłaby takim wzrostem, ale ja przywykłam do patrzenia na świat z góry, w szpilkach.
Pierwszymi zajęciami, jakie miały odbyć się dzisiejszego dnia, były seminarki z Etyki Nauki i Techniki. Przedmiot, na którym zwykle się nudziłam, słuchając o tym, że ściąganie jest nieetyczne, a plagiat to grzech śmiertelny, przez który możemy zostać wyrzuceni z Politechniki, z wilczym biletem gratis. Nie lubiłam przedmiotu, ale jakoś zaliczyć go było trzeba. Zwykle rozwiązywaliśmy krzyżówki gdzieś w ostatnich ławkach i niczym się nie przejmowaliśmy.
            Wyszłam z domu wcześniej niż zwykle, aby zdążyć jeszcze wcześniej wydrukować materiały, które miały mi być potrzebne dzisiejszego dnia. Dostałam je na maila i podobno mieliśmy je dzisiaj mieć. Nawet ich nie przejrzałam, jedynie zgrałam plik na pendrive’a. Drukarka nie działała od paru lat, więc pozostawało mi Centrum Kopiowania, mieszczące się niedaleko Politechniki. Zdziwiło mnie, że tramwaj stoi na przystanku i nie odjeżdża. Podbiegłam do niego i zauważyłam, że to nie miało żadnego sensu. Miał awarię i nie ruszał chyba przez piętnaście minut – po tym czasie postanowiłam, że pójdę pieszo. Szłam sobie powoli, przez moje poobcierane stopy. Nie liczyłam już na to, że zdążę na seminarium. Trudno, przeżyją beze mnie, a trzy nieobecności w semestrze mogę mieć. Słuchałam muzyki, licząc płyty chodnikowe, które przeszłam. Zawsze było to jakieś zajęcie, zajmujące umysł na kilka minut. Napisałam do Patrycji SMSa, że nie zdążę i żeby notowała wyraźnie, bo pożyczę od niej zeszyt do skserowania. Miałam więc jeszcze ponad pół godziny czasu do następnych zajęć. Właśnie.
Kolejny był angielski… Angielski, na którym byłam w jednej grupie z Adasiem. Aż skoczyłam do jednego z barów w OiO po Energy Drinka, aby doładować się przed czekającym mnie wyzwaniem. Otworzyłam puszkę i upiłam pierwszy łyk. Kofeina… to było to, czego mi potrzeba. Nacisnęłam przycisk przywołania windy. Podjechała niespodziewanie szybko, że nie zdążył zgromadzić się pod nią tłumek studentów, a tym samym miałam jechać sama. Nie znosiłam tych piekielnych urządzeń, które tak często się psuły i tak często stały na szesnastym piętrze, mimo że sam budynek miał pięter dziewięć. Zdecydowanie wolałam jeździć w towarzystwie, niż sama. Nie ważne, że winda była przeciążona – lepiej umrzeć z kimś, niż samotnie. Ale śmierć, a raczej jej zapowiedź nadeszła szybciej niż się spodziewałam, jeszcze zanim winda ruszyła. Drzwiczki powoli się domykały i dosłownie kilka sekund przed zamknięciem, jakiś zdyszany człek wparował do mojej windy. Nie będę jechać sama, to dobrze. Ale czy to musiał być znowu Adaś? Czy to było jakieś fatum, że dokądkolwiek nie wybrałabym się sama, zawsze musiałam go spotkać? A może to los dawał mi jakieś znaki? Cholera.
- Cześć – rzucił. Nie mógł być zły na mnie, tak przynajmniej wywnioskowałam z jego tonu głosu. Ale co ja wiedziałam o ludziach? Stałam w jednym rogu windy, on w drugim. Bezpieczna odległość jednego metra zachowana. – Widzę, że ktoś tu się nie wyspał. – Uśmiechnął się, patrząc na mojego Energy Drinka.
- Może trochę. – Wyszczerzyłam zęby. – Ale tak to jest, jak woli się iść pobiegać, zamiast się porządnie wyspać – dodałam. Spojrzał na mnie zaciekawionym wzrokiem. Właściwie, nic o mnie nie wiedział, a i ja nie wiedziałam o nim praktycznie niczego.
- Biegasz? – zapytał.
- No, trzeba po zimie trochę popracować nad kondycją. Samo pływanie na basenie w ramach W-Fu nie wystarcza – odpowiedziałam.
- Dokładnie. Siłownia mnie nie kręci, ale bieganie zawsze – powiedział, po czym mrugnął do mnie okiem. Udałam przez chwilę, że się zastanawiam.
- Mogłam cię widzieć dzisiaj w okolicach Jelitkowa? – zapytałam. Akurat odpowiedzi byłam pewna, ale niech wie, że biegam w tych okolicach. Bójcie się ludzie, narody klękajcie. Tamtędy biega Maja bez makijażu, strzeżcie się.
- A mogłaś, bo tam mieszkam i biegam zwykle wzdłuż plaży – odpowiedział.
Dziewiąte piętro – ostatnie, najwyższe. Korytarz zdawał się być najwęższym ze wszystkich, zlokalizowanych na pozostałych piętrach. Był lekko klaustrofobiczny, a moja pierwsza myśl, jaką do siebie przywołał ten budynek, gdy pojawiłam się w nim na pierwszych zajęciach, to szpital – dość zaniedbany, a nie państwowa uczelnia. Adaś otworzył drzwi i mnie w nich przepuścił. Uwielbiałam, gdy faceci to robili, więc Adam zdobył u mnie kolejnego plusa. Szliśmy powoli w kierunku sali, rozmawiając o sportach, które uprawiamy i uprawialiśmy. Nie palnęłam chyba żadnej głupoty, a nawet jeśli, to przestałam na to zwracać uwagę. Liczyło się to, że tu i teraz ze mną rozmawiał, że nie wspominał nic na temat minionego wieczoru. Może i nie pamiętał. Kiedyś go o to zapytam, a może i nie. Usiedliśmy na ławce i pogrążyliśmy się w rozmowie, do której później dołączyły Asia i Beata, które także były wczoraj w pubie i wypiły dużo więcej od nas. Marudziły coś, że więcej nie piją, wypytywały, dlaczego tak szybko poszliśmy i cieszyły się z tego, że wracają na weekend do domu. Nie doświadczyłam nigdy takiego uczucia, skoro mieszkałam tak blisko uczelni.
Ogólnie, strasznie nas mało było na tych ćwiczeniach. Większość powyjeżdżała już do domów, albo leczyła kaca. Dziewczyn, z którymi zwykle siedziałam, nie było, więc usiadłam z Adasiem i jego koleżankami. Wszelkie wersje, że on będzie mnie unikać albo ja go, poszły w dal. Tak po prostu zniknęły, jakby nigdy się nie pojawiły. I zniknęło też to uczucie, które wcześniej przeszkadzało mi w rozmowach z nim. Miałam już gdzieś, czy powiem coś głupiego, czy nie. Jedną głupią rzecz już zrobiłam i skoro nadal ze mną rozmawiał znaczyło, że wcale się tym nie przejął. Bo i pewnie traktował mnie jako zwykłą koleżankę z kierunku, a nie jako kandydatkę na potencjalną dziewczynę.
Zadano nam jakąś pracę w parach, aby omówić obrazki i teksty z podręcznika, po czym zrobić notatki i odpowiedzieć na pytania, formując tym samym mini wywiad. Niezbyt interesowała mnie tematyka samochodów z wadliwym sprzęgłem, czy tam hamulcem, ale komentarze, które rzucał Adaś, rekompensowały wszystko, że przez pół godziny tłumiłam śmiech. Wyrywałam mu też co chwilę ołówek i dopisywałam jakieś notatki. Za każdym zetknięciem naszych dłoni, moje ciało przechodził przyjemny dreszcz. Zdarzało nam się też wgapiać sobie w oczy, gdy któreś z nas nie wiedziało, jakiego słówka użyć. Mimo to, zadanie skończyliśmy jako pierwsi, z dumą czytając nasze wypociny. On wcielił się w prezesa firmy produkującej samochody, a ja byłam reporterką zadającą głupie pytania. Ale nauczycielce się podobało. Gdy inni czytali, rysowałam mu jakieś gwiazdki w zeszycie. Nuda oraz dawka kofeiny zrobiły swoje. Ale i on nie pozostawał mi dłużny, gdy zataczał na moim przedramieniu okręgi zaostrzonym ołówkiem. Chyba poczuł do mnie jakąś miętę przez rumianek albo nudziło mu się tak samo jak mi. A to był jakiś sposób, aby sprawić, by zajęcia były ciekawsze. Do końca nie zostało wiele, więc starałam się wykorzystać każdą chwilę, aby się na niego napatrzyć. Bo takiej okazji nie będę mieć przez kolejne dwa dni.
- Jeszcze trzy godzinki i weekend – powiedział, przeciągając się na krześle. – Jak ja tej głupiej Chemii nie znoszę – dodał.
- A czy jest na naszym kierunku ktoś, kto ją lubi? – zapytałam zaciekawionym głosem. Nie znałam takiej osoby. – Nie wiem jak zaliczę ten przedmiot i poniedziałkowe koło.
- U nas jest jedna taka osoba, co wszystko ogarnia. Ale po biol-chemie, więc to wiele wyjaśnia. – Podrapał się po głowie, widocznie niezadowolony.
- No, u mnie w grupie chyba nikt nie ogarnia albo się dobrze kamuflują – Wyszczerzyłam zęby, choć wcale nie było mi do śmiechu.
- I ja też należę do tych nieogarniających, więc można powiedzieć, że solidaryzuję się z całym kierunkiem. Siedzę sobie na wykładzie jak łoś na tureckim kazaniu i notuję coś, czego nie rozumiem. Świetne wykłady, serio. – W jego głosie bardzo łatwo można było wyczuć ironię.
- Nie mów, że nie ogarniasz Chemii bardziej ode mnie, bo to jest niemożliwe. A ty pewnie posiedzisz trochę nad tymi zadaniami i je zrobisz. Ja jestem za to tak wybitnym beztalenciem, że nawet w liceum na podstawie miałam problemy z zaliczeniem przedmiotu. A więc no cóż, jeśli chciałbyś jakieś porady, w stylu jak nie zaliczyć Chemii w trzech prostych krokach, zapraszam. – Znów się do niego uśmiechnęłam, a on odpowiedział mi tym samym.
I tak zleciał nam przedmiot, którego na początku się bałam. Trafiłam do najwyższej grupy, choć nie pisałam nawet rozszerzonego angielskiego. Zaliczenie jednak polegało na nauczeniu się wszystkich trudniejszych słówek z działu i napisaniu z nich sprawdzianu, toteż nie miałam z tym jakichś większych problemów. Nie wiedziałam, czy nie urwać się przypadkiem z wykładów, skoro i tak niczego nie rozumiem. Jednak, solidarnie z moją grupą z angielskiego, przeszłam z OiO do Gmachu Głównego. Rozmawiałam z ludźmi z innych grup, jak ze starymi przyjaciółmi, a później, już pod salą wykładową, zobaczyłam kilka osób z mojej grupy i dołączyłam do nich. Na wykładzie siedziałam w przedostatnim rzędzie i grałam z Patrycją w Angry Birds na jej tablecie. Adaś siedział gdzieś na dole ze swoimi znajomymi. Każde poszło w swoją stronę, życzyliśmy sobie wzajemnie miłego weekendu i powodzenia w nauce Chemii. Zupełnie nie chciało mi się siedzieć na tym wykładzie, ale liczyłam, że może pojawi się jakaś magiczna lista, która dodaje parę procent do zaliczenia albo, że wreszcie coś zrozumiem. Że nagle mnie oświeci i powiem „Tak, rozumiem to zadanie i zaliczę kolokwium na sto procent”. Nic takiego niestety nie nadeszło.
Na drugim wykładzie, który był z Podstaw Systemów Operacyjnych i programowania ambitnie słuchałam i notowałam. Akurat ten przedmiot w miarę lubiłam. Mimo to, odliczałam minuty do końca zajęć i tym samym do weekendu, na który nie miałam właściwie żadnych planów. Jedynie nauka Chemii, ale kto by to widział, że będę siedzieć cały dzień i zakuwać. Może pojadę z ciotką na działkę, bo na imprezę raczej nie ma co liczyć. Wszyscy zapowiedzieli, że albo wracają do domów, albo się uczą. Przez głowę przemknęła mi myśl, że będę biegać z Adasiem, ale szybko ją odrzuciłam. Nie od razu Rzym zbudowano. Poczekasz Miśka, poczekasz.
Patrycja szła jeszcze spotkać się z kimś na ETI, a spora część mojej grupy pojechała do domów, więc na tramwaj szłam sama. Wdychałam z rozkoszą świeże powietrze, które tak ciężko spotkać w budynkach i uśmiechałam się sama do siebie, nawet z powodu świecącego jeszcze słońca. Nadchodził weekend i w perspektywie miałam, aby wreszcie się wyspać. Nawet zbliżające się kolokwium z chemii nie było w stanie zepsuć mi humoru. Czułam w kościach, że nawet dzisiaj stanie się jeszcze coś dobrego. Może okaże się, że chemik albo inny wykładowca dostał propozycję od NASA i leci w kosmos, aby za darmo zwiedzać Marsa, zbierać próbki i badać reakcje chemiczne w nich zachodzące, a tym samym z tego dobrego nastroju wpisał wszystkim piątki i zaliczenie przedmiotu? Tak dobrze nie było, ale moje przeczucie się poniekąd sprawdziło.
Szłam powoli, nigdzie się nie spiesząc. Bo i po co? Zerknęłam na prawo, gdzie budowało się nowiutkie Centrum Nanotechnologii, w którym pewnie zdążę jeszcze sobie trochę postudiować, a jak się uda, złapię tam jakąś pracę. W sumie, ciekawie byłoby być wykładowcą i obiecywać studentom trzecie terminy, a później ich nie organizować. Kiwać ich tak, jak mnie kiwali. Dalej rozciągał się park, który kiedyś podobno był cmentarzem. To znaczy, coś jest napisane na tabliczce, jednak nigdy nie miałam czasu wgłębić się w jej treść. W podstawówce interesowałam się historią, teraz jednak miałam głęboko gdzieś, po jakiej ziemi kroczę. Może i powinnam zwracać większą uwagę na to, co znajduje się dookoła mnie, ale nie miałam na to czasu.
I właśnie. Obejrzałam się za siebie i zauważyłam, że Adaś usiłuje mnie dogonić. Przystanęłam i zaczekałam na niego. Trudno, najwyżej znów ucieknie mi tramwaj.
- Czołem – powiedział. – Robisz coś konkretnego w weekend? – zapytał.
- Poza tym, że zamierzam się wyspać, to chyba nie. A co? – Spojrzałam na niego zaciekawiona.
- Bo tym razem zostaję w Gdańsku, a wszyscy moi współlokatorzy wyjeżdżają. I jeśli chcesz, możemy się pouczyć razem Chemii. Zawsze to raźniej, może akurat rozumiesz coś, czego ja nie czaję i vice versa. – Zamrugał kilkukrotnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Z jednej strony, kusiła mnie ta propozycja, ale z drugiej obawiałam się, że ta nauka Chemii może skończyć się inaczej i tylko stracę czas. Chemia była między nami, ale na pewno nie w głowie. Zaryzykujmy.
- Właściwie, to nie byłoby takie głupie – powiedziałam. – Możemy spróbować, ale nie zapominaj, że Chemia nie jest, nie będzie i nigdy nie była moją mocną stroną.
- Czyli co? Jutro o dwunastej? Daj mi swój numer telefonu, to się jeszcze zgadamy.
- Jasne, już mówię – powiedziałam, po czym wyrecytowałam ciąg dziewięciu cyfr, a on go zanotował. – O cholera, mój tramwaj. Na razie – rzuciłam, po czym zmusiłam mięśnie do biegu. Światło na przejściu było zielone, więc zdążyłam wsiąść i nawet zająć miejsce siedzące.
Zapowiadał się ciekawy weekend, zdecydowanie.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy