niedziela, 28 września 2014

Rozdział III cz. II

[Leokadia]
Poniedziałek, 19 marca 2012

   Zmarszczyłam nos. Potem czoło. Otworzyłam jedno oko i szybko je zamknęłam, bo było przeraźliwie jasno. Poruszyłam największym palcem u prawej stopy. Uniosłam lekko rękę. Dobrze. Więc żyłam. Mogłam wykonywać niewielkie ruchy.
   Potem przeszliśmy z moimi członkami do bardziej ambitnych zadań, jak ugięcie nogi czy podniesienie ręki pod kątem prostym do reszty ciała. Gdy uniosłam nieco głowę, poczułam wszystko. Diabelsko bolała mnie głowa, w szyi coś mi przeskoczyło i bolała, gdy przechyliłam głowę nieco w lewo. Usiadłam na łóżku, a mój pęcherz najwidoczniej poczuł zmianę w ułożeniu i zadziałała siła grawitacji. Koniecznie muszę do toalety. Toaleta! Tylko jak tu wstać?
   Gdy już stałam w miarę prosto i stawiałam pierwsze kroki w kierunku łazienki, zadzwonił telefon. Niemal się wywróciłam po drodze. Moje ciało wykrzesało z siebie jakieś resztki energii i ruszyło biegiem – niemal bez mojej woli – w kierunku wyjącej komórki. Zerknęłam na wyświetlacz.
– Hej, tato – wymruczałam do telefonu, z przerażeniem orientując się, jak dziwnie brzmi mój głos. Odchrząknęłam i było nieco lepiej.
– Cześć, Lotka – odezwał się mój tata. Usiadłam dla własnego bezpieczeństwa. – Mam nadzieje, że cię nie obudziłem.
– Nie, gdzie tam – skłamałam gładko. Nawet gdyby nie paląca potrzeba pójścia do toalety, zajęcia zaczynałam dziś później i o godzinie siódmej normalnie bym spała, ale nie przyznawałam się do tego. Jak już zadzwonił to nawet lepiej, może uda mi się wywalić Weronikę z łóżka i wysłać na uczelnię nawet jako zombie. Jej ciało musiało być na zajęciach, dusza była jedynie dodatkiem.
– Mogłabyś wpaść do mnie przed zajęciami? – Nie czekał na moją odpowiedź – zapewne nie miałam nic do gadania. Po prostu kontynuował, jakbym się zgodziła. – Musimy porozmawiać.
    Niemal upuściłam komórkę.
– Nie ma sprawy. Do zobaczenia w takim razie.
   Boże, czy mi się dobrze wydaje, że mama wczoraj dzwoniła? Ruszyłam do łazienki, a gdy już sobie ulżyłam, zaczęłam zastanawiać się nad dniem wczorajszym. Mama dzwoniła, to na pewno. Boże, co ja jej nagadałam. Pewnie powiedziała ojcu i dlatego chce się ze mną dziś spotkać. To wszystko wyjaśnia. Mam przechlapane.
  Wskoczyłam pod prysznic, uprzednio przygaszając światło. Chyba pękło mi jakieś naczynko w oku, bo nigdy – nawet na kacu – nie miałam takiego światłowstrętu. Umyłam się, uczesałam włosy i wysuszyłam je. Wyglądałam nieco lepiej, ale nadal daleko mi było do normalności. Można powiedzieć, że byłam zwłokami na kacu wyższej jakości.
– Weronika, wstawaj. – Podreptałam do sypialni, zabierając jej kołdrę. Po drodze dorwałam się do półtora litrowej butelki wody mineralnej i wypiłam sporą część. Udało mi się także znaleźć okulary przeciwsłoneczne. One i butelka wody miały być dzisiaj moimi najlepszymi przyjaciółmi.
  Ja się ubrałam, a Wera wzięła prysznic. Mówiąc szczerze, pomógł jej znacznie bardziej niż mnie. Odpuściłam sobie dzisiaj nawet szpilki, nie bardzo ufając swojemu ośrodkowi równowagi. Mieszkanie opuściłyśmy równo o ósmej, co było niezłym wynikiem. Obie zaopatrzone w butelkę wody mineralnej. Nawet nie tknęłyśmy śniadania w domu. To było zbyt ryzykowne.
  Nawet nie czekałam zbyt długo na dziewiątkę. Przyjechała punktualnie, co jej się o tej porze nie zdarza. Była pusta, nawet miałam gdzie usiąść. Coś zbyt dobrze się ten dzień zaczynał. Ludzie dosiedli się dopiero na Półwiejskiej, ale i tak wciąż były miejsca wolne. W szpitalu również nie było zbyt dużo ludzi, a tatę znalazłam w jego gabinecie.
– A ty czemu w tych okularach chodzisz? Przecież słońca nie ma.
– Jakieś naczynko mi w oku pękło i trochę mnie razi jasność – skłamałam bez zająknięcia. Czy mi uwierzył? Nie wiem. Ale dawno żadne kłamstwo nie wyszło mi tak perfekcyjnie. Serio, ja bym sobie uwierzyła.
  Wpuścił mnie do środka. Przed chwilę rozglądałam się dookoła i zastanawiałam, co się tu zmieniło. Okazało się, że mój strach był nieuzasadniony, bo tata chciał tylko, abym mu pomogła kupić prezent mamie. W głębi duszy odetchnęłam z ulgą i nawet zachowywałam się normalnie. To znaczy: do wody (ukrytej w torbie) dorwałam się dopiero, gdy tata musiał na chwilę wyjść i zostawić mnie samą. Gdy ją już chowałam, otworzyły się drzwi, a do pokoju wszedł jakiś lekarz wraz z moim ojcem.
– Lotka – powiedział do mnie tata, sięgając po moją torbę i swój kitel. Wcisnął mi wszystko do ręki. – Co ty tam nosisz, że to takie ciężkie? – zapytał. Wzruszyłam ramionami z miną niewiniątka. – Ja muszę lecieć na obchód, a ty skocz do bufetu i kup mi ciastko z truskawkami. I kup sobie też coś do jedzenia. – Na myśl o zjedzeniu czegoś mój żołądek odtańczył Makarenę. Śniadanie, już lecę.
– Obchód? – zapytałam poirytowana. – Przecież to zajmie ci z godzinę, jak nie lepiej.
– Lotka, nie marudź . – Wziął ode mnie swój kitel.
   I tyle go widziałam. Wyszedł z pomieszczenia i zniknął mi z oczu. Kolega taty patrzył na mnie ponaglająco. Musiałam wyjść, aby on mógł zakluczyć pokój.
  Wymknęłam się i skręciłam w lewo. Zatrzymałam się nagle, jakby sparaliżowana, nie wierząc w to, co widzę, po czym błyskawicznie odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w prawo. Na korytarzu prowadzącym na oddział dostrzegłam tego chłopaka, którego spotkałam w przychodni. Kierował się w moją stronę, więc zupełnie zapomniałam, że miałam iść skrótem, a dałam się pochłonąć tłumowi, który zmierzał do wind. Windy! O Boże, a jak wsiądzie do tej samej? Zerknęłam na nie, dwie były gdzieś na górze, trzecia była zablokowana do rozwożenia śniadań. Z ulgą spojrzałam na schody, a potem za siebie i napotkałam wbite we mnie oczy tego chłopaka. Dałabym głowę, że uśmiecha się bezczelnie pod nosem. O Boże, czy on mnie śledzi? Przecież miałam okulary, nawet nie powinien mnie poznać!
 Po schodach niemal zbiegłam, przeszłam szybko koło kiosku, wyminęłam tablicę informacyjną i skręciłam w lewo w kierunku szpitalnego baru. Mieli to dobre ciastko, które mój tata wręcz uwielbiał. Zawsze mnie po nie wysyłał, gdy go odwiedzałam. Zawsze. A potem wszyscy się dziwiliśmy, dlaczego jego ulubiona koszula rozchodzi się coraz bardziej...
   Stanęłam przy lodówce i obejrzałam wszystko. Taty ciastko z truskawkami oczywiście było. Pani, która sprzedawała, podawała mi je bez pytania. Czasem myślałam, że zamawiają je specjalnie dla niego. Serio. Zapłaciłam i chwyciłam papierowy talerzyk, a gdy się odwracałam, usłyszałam nad uchem:
– Smacznego.
  Tak bardzo się wystraszyłam, że odskoczyłam do tyłu, kompletnie nie mając pojęcia, co stało się z moim zamówieniem. Podniosłam wzrok i je znalazłam. Truskawka, która zawsze je ozdabia, właśnie sunęła po bluzce chłopaka z przychodni, aby z cichym plaśnięciem wylądować na podłodze. Po chwili dołączyła do niej bita śmietana, ciasto i nadzienie, zostawiając na chłopaku różnego koloru smugi. Skrzywiłam się i zrobiłam zapewne jakąś głupią minę.
– Ups.
  Spojrzał na mnie, jakby moje „ups” ugryzło go w tyłek. Z pewnym opóźnieniem (z wiadomych względów) dotarło do mnie, co się właśnie stało. Pisnęłam niczym kurczak na widok tasaka i rozejrzałam się dookoła. Pomoc nie nadeszła, chyba że liczyć wyciągniętą ku mnie rękę sprzedawczyni z paczką chusteczek. Wzięłam je od niej i ruszyłam ku chłopakowi z zawziętą miną.
– Przepraszam, przepraszam! – wykrzyknęłam, rzucając się ku jego bluzce i pocierając ją, jakby to miało w jakiś sposób pomóc.
– Jak chcesz mnie obmacywać, to może w mniej publicznym miejscu, co? – zapytał dobrze znanym mi pewnym siebie tonem. Spojrzałam na sprzedawczynię, puszczając jego bluzkę. W szybie za nią dostrzegłam siebie i ze zgrozą zrozumiałam, że się zaczerwieniłam. Zarumieniłam się niczym jakaś wystraszona gimnazjalistka! O Boże, ratunku.
– Nie schlebiaj sobie – odpowiedziałam, dziękując niebiosom, że mój głos był stanowczy jak zawsze. Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić i z trudem usiłowałam ogarnąć całą sytuację. Nie poddawałam się, chociaż jakaś niewielka część mojego mózgu wiedziała, że jestem na straconej pozycji.
   Chłopak pomógł mi to wszystko posprzątać, a potem usiłowaliśmy zetrzeć taty deser z jego czarnej koszulki, ale z marnym skutkiem. Idealna czerń została urozmaicona plamami. W pewien sposób stworzyłam właśnie dzieło sztuki, jakby na to nie patrzeć.
   On był jednak innego zdania i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
– To znowu ty – jęknął, gdy zdjęłam okulary i mnie rozpoznał. Dobry z ciebie aktor, pomyślałam, biorąc pod uwagę to, że mnie śledziłeś od gabinetu mojego ojca. Nie dałam jednak niczego po sobie poznać.
– Wierz mi, też nie jestem zbytnio ucieszona z twojego widoku – wyznałam zgodnie z prawdą. Liczyłam na spokojny poranek, w ciągu którego mój mózg będzie mógł pozostać w stanie hibernacji, a ciało dojdzie do siebie; grubo się przeliczyłam.
– A casu ad casum – powiedział, jakby była to największa oczywistość na świecie. Po moim spojrzeniu chyba jednak zmienił zdanie. – Od przypadku do przypadku – przetłumaczył mi to.
 Przypadek? Coś mi się w to wierzyć nie chciało. Jeśli przypadkiem było poprzednie spotkanie, to to musiało być jakimś objawem, że życie się na mnie uwzięło. Rozejrzałam się i zaczęłam kombinować, jak najszybciej się stąd ewakuować.
– Kawę? – zapytał mnie.
– Nie, właściwie to muszę już le... – zawahałam się. Nie mogłam powiedzieć, że muszę zanieść tacie ciasto, bo ono było właśnie w koszu na śmieci. Luśka, myśl, jesteś dobra w wymówkach.
– Herbatę? – powtórzył pytanie.
– Właściwie to muszę już lecieć, tata na mnie czeka...
– Profesor ma obchód. Wiem, bo sam też na niego czekam.
  Skapitulowałam. Mogłam ewentualnie posiedzieć z nim chwilę. Pod warunkiem, że niczego nie będzie mi kazał pić.
– To co chcesz? – zapytał i wskazał mi stolik. Usiadłam, a potem wyciągnęłam z torebki butelkę wody mineralnej i mu ją pokazałam. Roześmiał się. – Fakt, wyglądasz, jakbyś wczoraj nieźle zabalowała.
– Nie da się ukryć – niemal jęknęłam.
 Właściwie całkiem dobrze musiał się bawić moim kosztem, a ja nie miałam siły, aby mu przywalić. Skomentował moje dzisiejsze uwielbienie okularów słonecznych, jeszcze większą miłość do wody mineralnej i zauważył nawet, że porzuciłam szpilki z przychodni na rzecz butów sportowych. I od razu wydedukował, że pewnie źle z moją koordynacją ruchową, ewentualnie mam zaburzenia równowagi. Nie wiem czemu, ale strasznie działał mi na nerwy i po pięciu minutach miałam go już dość. Wyglądał na takiego pewnego siebie dzieciaka, którego głównym zadaniem jest wkurzanie innych.
– Finita est comoedia[1] – mruknęłam. Nawet jeśli nie znał samego powiedzenia, mógł je bez problemu zrozumieć. I widać zrozumiał, bo zmienił temat.
– Więc jesteś Lotka, tak? – zapytał, a ja potrzebowałam pięciu sekund, aby wrócić do życia.
– Wolę Luśka – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Prawdę mówiąc, byłam na tyle zmęczona, że nie miałam siły na nic innego, jak jedynie słuchać, potwierdzać czy odpowiadać monosylabami. Ewentualnie prostymi zdaniami.
– Luśka. Luśka – powtórzył to kilka razy, jakby się z tym zapoznawał. – Ja jestem Miki.
– Miło cię poznać, Miki – odpowiedziałam.
– To od Łucji? – zapytał.
– A co cię to obchodzi? – Wybuchłam nagle. Przez chwilę, ale tylko dosłownie sekundę, był zdziwiony, a potem przybrał minę, jakby doskonale tego się spodziewał. Nie dałam się nabrać. Nie tym razem. – Łazisz za mną, potem zaczepiasz, robisz ze mnie idiotkę, ostatecznie udowadniasz mi, że jestem do niczego i nabijasz się z mojego kaca? Stary, nie masz przyjaciół albo znajomych? Idź poszukać szczęścia gdzie indziej – warknęłam i zaczęłam się podnosić.
– Nie, nie mam. Nie chodzę do szkoły, nie wychodzę z domu, rodzeństwa także nie mam, więc można powiedzieć, że nie mam znajomych ani przyjaciół.
   Zrobiło mi się głupio. Nie powinnam była mówić czegoś takiego, choćbym nie wiem, jaka zła była. To było nieuczciwe, używać takich argumentów, aby zrobić mu na złość czy sprawić ból.
– Przepraszam – powiedziałam, opadając na krzesło i opierając łokcie na stoliku. – Leokadia Ratka – przedstawiłam się.
– Leokadia. – Podobał mi się sposób, w jaki wymówił moje imię. Nikt inny dotychczas nie wymówił go tak melodyjnie, jakby sprawdzał, jak będzie się je śpiewać. Albo gdzie pada akcent, jak dzieli się na sylaby. W tym chłopaku było coś takiego dziwnego, czego nie umiałam zdefiniować, co mnie jednocześnie wkurzało i ciekawiło. Zarówno irytujący jak i frapujący. – Leokadia Ratka. Teraz o wiele łatwiej będzie mi cię znaleźć na facebook'u i prześwietlić twoje życie.
   Podniosłam się i ruszyłam nieźle wkurzona do gabinetu taty z zamiarem czekania tam. Miki podniósł się szybko, hałasując krzesłem i ruszył za mną. Szedł za mną jak wcześniej, gdy przeszłam pod tablicą informacyjną, a potem prawie wbiegłam po schodach na pierwsze piętro. Na korytarzu, przed gabinetem, złapał mnie za ramię i zatrzymał. Strąciłam rękę; nie byłam przyzwyczajona do jego dotyku.
  Otwierałam usta, aby znowu powiedzieć coś niemiłego, gdy zza rogu wyszedł mój ojciec. Błyskawicznie sięgnęłam po okulary, ale strąciłam je jedynie z głowy. Poleciały daleko, pod ścianę. W przerażeniu zrozumiałam, że nie zdążę ich ubrać bez zwracania na siebie uwagi. Jęknęłam pod nosem. Tata zbliżał się za szybko.
 – To nic wielkiego! – wykrzyknął nagle Miki, łapiąc się za swoją koszulkę i ustawiając się tak, że zasłonił sobą mnie. Mogłam się schylić bez robienia niepotrzebnego zamieszania. W tym momencie naprawdę dziękowałam Bogu za to, że ten chłopak jest taki wysoki. Zapamiętałam, aby zapytać go, ile mierzy. Z metr dziewięćdziesiąt na pewno. – Udawaj – syknął do mnie, a ja spojrzałam błagalnie na niego, wciskając okulary na nos i poprawiając ciężką torebkę z wodą na ramieniu.
– Dzień dobry – odezwał się Miki, gdy tylko mój ojciec stanął od nas.
– Cześć, tato – wymruczałam pod nosem. – Przepraszam, ale twoje ciastko... – Chłopak mi przerwał. Po raz kolejny podziękowałam mu w myślach.
– Profesora ciastko wylądowało tu. – Wskazał na swoją bluzkę. – Ale nic się nie stało, sądzę, że bez problemu zejdzie. – Miki mówi dalej jakieś bzdety o tym, jakie to szczęście, że wymyślili już proszek do prania, a tata przypatrywał mi się. Zaczęłam się wiercić w miejscu niespokojnie.
– Wyglądasz jakoś blado, Lotka – zaczął mój ojciec, ale Miki znów wciągnął go w rozmowę. Pokazał mi głową, abym się ulotniła.
– Właściwie to już dość późno. – Zerknęłam na zegarek. Nawet nie musiałam kłamać. – Dochodzi dziesiąta, a ja mam za chwilę zajęcia – powiedziałam. – Pamiętaj o urodzinach mamy! Podobał jej się ten naszyjnik, co ostatnio oglądaliście – dodałam jeszcze, podeszłam do taty, cmoknęłam go w policzek i zniknęłam, zanim zdążyłby zareagować. Dawno nie miałam takiego tempa.
 Zobaczyłam jeszcze, jak Miki znów zaczyna coś gadać bez składu i ładu. Uśmiechnął się jeszcze lekko do mnie. Wcześniej pewnie bym tego nie zauważyła, ale teraz widziałam.
Pacta sunt servanda[2] – wyszeptałam.
Dlaczego on w ogóle mi pomógł?



[1]Łac. Komedia skończona.
[2]Łac. Umów należy dotrzymywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy