[Leokadia]
Poniedziałek,
19 marca 2012
Zmarszczyłam
nos. Potem czoło. Otworzyłam jedno oko i szybko je zamknęłam, bo było
przeraźliwie jasno. Poruszyłam największym palcem u prawej stopy. Uniosłam
lekko rękę. Dobrze. Więc żyłam. Mogłam wykonywać niewielkie ruchy.
Potem
przeszliśmy z moimi członkami do bardziej ambitnych zadań, jak ugięcie nogi czy
podniesienie ręki pod kątem prostym do reszty ciała. Gdy uniosłam nieco głowę,
poczułam wszystko. Diabelsko bolała mnie głowa, w szyi coś mi przeskoczyło i
bolała, gdy przechyliłam głowę nieco w lewo. Usiadłam na łóżku, a mój pęcherz
najwidoczniej poczuł zmianę w ułożeniu i zadziałała siła grawitacji. Koniecznie
muszę do toalety. Toaleta! Tylko jak tu wstać?
Gdy
już stałam w miarę prosto i stawiałam pierwsze kroki w kierunku łazienki,
zadzwonił telefon. Niemal się wywróciłam po drodze. Moje ciało wykrzesało z
siebie jakieś resztki energii i ruszyło biegiem – niemal bez mojej woli – w
kierunku wyjącej komórki. Zerknęłam na wyświetlacz.
– Hej, tato – wymruczałam do telefonu, z
przerażeniem orientując się, jak dziwnie brzmi mój głos. Odchrząknęłam i było
nieco lepiej.
– Cześć, Lotka – odezwał się mój tata. Usiadłam
dla własnego bezpieczeństwa. – Mam nadzieje, że cię nie obudziłem.
– Nie, gdzie tam – skłamałam gładko. Nawet gdyby
nie paląca potrzeba pójścia do toalety, zajęcia zaczynałam dziś później i o
godzinie siódmej normalnie bym spała, ale nie przyznawałam się do tego. Jak już
zadzwonił to nawet lepiej, może uda mi się wywalić Weronikę z łóżka i wysłać na
uczelnię nawet jako zombie. Jej ciało musiało być na zajęciach, dusza była
jedynie dodatkiem.
– Mogłabyś wpaść do mnie przed zajęciami? – Nie
czekał na moją odpowiedź – zapewne nie miałam nic do gadania. Po prostu
kontynuował, jakbym się zgodziła. – Musimy porozmawiać.
Niemal
upuściłam komórkę.
– Nie ma sprawy. Do zobaczenia w takim razie.
Boże,
czy mi się dobrze wydaje, że mama wczoraj dzwoniła? Ruszyłam do łazienki, a gdy
już sobie ulżyłam, zaczęłam zastanawiać się nad dniem wczorajszym. Mama
dzwoniła, to na pewno. Boże, co ja jej nagadałam. Pewnie powiedziała ojcu i
dlatego chce się ze mną dziś spotkać. To wszystko wyjaśnia. Mam przechlapane.
Wskoczyłam
pod prysznic, uprzednio przygaszając światło. Chyba pękło mi jakieś naczynko w
oku, bo nigdy – nawet na kacu – nie miałam takiego światłowstrętu. Umyłam się,
uczesałam włosy i wysuszyłam je. Wyglądałam nieco lepiej, ale nadal daleko mi
było do normalności. Można powiedzieć, że byłam zwłokami na kacu wyższej
jakości.
– Weronika, wstawaj. – Podreptałam do sypialni,
zabierając jej kołdrę. Po drodze dorwałam się do półtora litrowej butelki wody
mineralnej i wypiłam sporą część. Udało mi się także znaleźć okulary
przeciwsłoneczne. One i butelka wody miały być dzisiaj moimi najlepszymi
przyjaciółmi.
Ja
się ubrałam, a Wera wzięła prysznic. Mówiąc szczerze, pomógł jej znacznie
bardziej niż mnie. Odpuściłam sobie dzisiaj nawet szpilki, nie bardzo ufając
swojemu ośrodkowi równowagi. Mieszkanie opuściłyśmy równo o ósmej, co było
niezłym wynikiem. Obie zaopatrzone w butelkę wody mineralnej. Nawet nie
tknęłyśmy śniadania w domu. To było zbyt ryzykowne.
Nawet
nie czekałam zbyt długo na dziewiątkę. Przyjechała punktualnie, co jej się o
tej porze nie zdarza. Była pusta, nawet miałam gdzie usiąść. Coś zbyt dobrze
się ten dzień zaczynał. Ludzie dosiedli się dopiero na Półwiejskiej, ale i tak
wciąż były miejsca wolne. W szpitalu również nie było zbyt dużo ludzi, a tatę
znalazłam w jego gabinecie.
– A ty czemu w tych okularach chodzisz? Przecież
słońca nie ma.
– Jakieś naczynko mi w oku pękło i trochę mnie
razi jasność – skłamałam bez zająknięcia. Czy mi uwierzył? Nie wiem. Ale dawno
żadne kłamstwo nie wyszło mi tak perfekcyjnie. Serio, ja bym sobie uwierzyła.
Wpuścił
mnie do środka. Przed chwilę rozglądałam się dookoła i zastanawiałam, co się tu
zmieniło. Okazało się, że mój strach był nieuzasadniony, bo tata chciał tylko,
abym mu pomogła kupić prezent mamie. W głębi duszy odetchnęłam z ulgą i nawet
zachowywałam się normalnie. To znaczy: do wody (ukrytej w torbie) dorwałam się
dopiero, gdy tata musiał na chwilę wyjść i zostawić mnie samą. Gdy ją już
chowałam, otworzyły się drzwi, a do pokoju wszedł jakiś lekarz wraz z moim
ojcem.
– Lotka – powiedział do mnie tata, sięgając po
moją torbę i swój kitel. Wcisnął mi wszystko do ręki. – Co ty tam nosisz, że to
takie ciężkie? – zapytał. Wzruszyłam ramionami z miną niewiniątka. – Ja muszę
lecieć na obchód, a ty skocz do bufetu i kup mi ciastko z truskawkami. I kup
sobie też coś do jedzenia. – Na myśl o zjedzeniu czegoś mój żołądek odtańczył
Makarenę. Śniadanie, już lecę.
– Obchód? – zapytałam poirytowana. – Przecież to
zajmie ci z godzinę, jak nie lepiej.
– Lotka, nie marudź . – Wziął ode mnie swój
kitel.
I
tyle go widziałam. Wyszedł z pomieszczenia i zniknął mi z oczu. Kolega taty
patrzył na mnie ponaglająco. Musiałam wyjść, aby on mógł zakluczyć pokój.
Wymknęłam
się i skręciłam w lewo. Zatrzymałam się nagle, jakby sparaliżowana, nie wierząc
w to, co widzę, po czym błyskawicznie odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w
prawo. Na korytarzu prowadzącym na oddział dostrzegłam tego chłopaka, którego
spotkałam w przychodni. Kierował się w moją stronę, więc zupełnie zapomniałam,
że miałam iść skrótem, a dałam się pochłonąć tłumowi, który zmierzał do wind.
Windy! O Boże, a jak wsiądzie do tej samej? Zerknęłam na nie, dwie były gdzieś
na górze, trzecia była zablokowana do rozwożenia śniadań. Z ulgą spojrzałam na
schody, a potem za siebie i napotkałam wbite we mnie oczy tego chłopaka.
Dałabym głowę, że uśmiecha się bezczelnie pod nosem. O Boże, czy on mnie
śledzi? Przecież miałam okulary, nawet nie powinien mnie poznać!
Po
schodach niemal zbiegłam, przeszłam szybko koło kiosku, wyminęłam tablicę
informacyjną i skręciłam w lewo w kierunku szpitalnego baru. Mieli to dobre
ciastko, które mój tata wręcz uwielbiał. Zawsze mnie po nie wysyłał, gdy go
odwiedzałam. Zawsze. A potem wszyscy się dziwiliśmy, dlaczego jego ulubiona
koszula rozchodzi się coraz bardziej...
Stanęłam
przy lodówce i obejrzałam wszystko. Taty ciastko z truskawkami oczywiście było.
Pani, która sprzedawała, podawała mi je bez pytania. Czasem myślałam, że
zamawiają je specjalnie dla niego. Serio. Zapłaciłam i chwyciłam papierowy
talerzyk, a gdy się odwracałam, usłyszałam nad uchem:
– Smacznego.
Tak
bardzo się wystraszyłam, że odskoczyłam do tyłu, kompletnie nie mając pojęcia,
co stało się z moim zamówieniem. Podniosłam wzrok i je znalazłam. Truskawka,
która zawsze je ozdabia, właśnie sunęła po bluzce chłopaka z przychodni, aby z
cichym plaśnięciem wylądować na podłodze. Po chwili dołączyła do niej bita
śmietana, ciasto i nadzienie, zostawiając na chłopaku różnego koloru smugi.
Skrzywiłam się i zrobiłam zapewne jakąś głupią minę.
– Ups.
Spojrzał
na mnie, jakby moje „ups” ugryzło go w tyłek. Z pewnym opóźnieniem (z wiadomych
względów) dotarło do mnie, co się właśnie stało. Pisnęłam niczym kurczak na
widok tasaka i rozejrzałam się dookoła. Pomoc nie nadeszła, chyba że liczyć
wyciągniętą ku mnie rękę sprzedawczyni z paczką chusteczek. Wzięłam je od niej
i ruszyłam ku chłopakowi z zawziętą miną.
– Przepraszam, przepraszam! – wykrzyknęłam,
rzucając się ku jego bluzce i pocierając ją, jakby to miało w jakiś sposób
pomóc.
– Jak chcesz mnie obmacywać, to może w mniej
publicznym miejscu, co? – zapytał dobrze znanym mi pewnym siebie tonem.
Spojrzałam na sprzedawczynię, puszczając jego bluzkę. W szybie za nią
dostrzegłam siebie i ze zgrozą zrozumiałam, że się zaczerwieniłam. Zarumieniłam
się niczym jakaś wystraszona gimnazjalistka! O Boże, ratunku.
– Nie schlebiaj sobie – odpowiedziałam,
dziękując niebiosom, że mój głos był stanowczy jak zawsze. Wzięłam głęboki
oddech, aby się uspokoić i z trudem usiłowałam ogarnąć całą sytuację. Nie
poddawałam się, chociaż jakaś niewielka część mojego mózgu wiedziała, że jestem
na straconej pozycji.
Chłopak
pomógł mi to wszystko posprzątać, a potem usiłowaliśmy zetrzeć taty deser z
jego czarnej koszulki, ale z marnym skutkiem. Idealna czerń została urozmaicona
plamami. W pewien sposób stworzyłam właśnie dzieło sztuki, jakby na to nie
patrzeć.
On
był jednak innego zdania i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
– To znowu ty – jęknął, gdy zdjęłam okulary i
mnie rozpoznał. Dobry z ciebie aktor, pomyślałam, biorąc pod uwagę to, że mnie
śledziłeś od gabinetu mojego ojca. Nie dałam jednak niczego po sobie poznać.
– Wierz mi, też nie jestem zbytnio ucieszona z
twojego widoku – wyznałam zgodnie z prawdą. Liczyłam na spokojny poranek, w
ciągu którego mój mózg będzie mógł pozostać w stanie hibernacji, a ciało
dojdzie do siebie; grubo się przeliczyłam.
– A casu ad casum – powiedział, jakby była to największa
oczywistość na świecie. Po moim spojrzeniu chyba jednak zmienił zdanie. – Od
przypadku do przypadku – przetłumaczył mi to.
Przypadek?
Coś mi się w to wierzyć nie chciało. Jeśli przypadkiem było poprzednie
spotkanie, to to musiało być jakimś objawem, że życie się na mnie uwzięło.
Rozejrzałam się i zaczęłam kombinować, jak najszybciej się stąd ewakuować.
– Kawę? – zapytał mnie.
– Nie, właściwie to muszę już le... – zawahałam
się. Nie mogłam powiedzieć, że muszę zanieść tacie ciasto, bo ono było właśnie
w koszu na śmieci. Luśka, myśl, jesteś dobra w wymówkach.
– Herbatę? – powtórzył pytanie.
– Właściwie to muszę już lecieć, tata na mnie
czeka...
– Profesor ma obchód. Wiem, bo sam też na niego
czekam.
Skapitulowałam.
Mogłam ewentualnie posiedzieć z nim chwilę. Pod warunkiem, że niczego nie
będzie mi kazał pić.
– To co chcesz? – zapytał i wskazał mi stolik.
Usiadłam, a potem wyciągnęłam z torebki butelkę wody mineralnej i mu ją
pokazałam. Roześmiał się. – Fakt, wyglądasz, jakbyś wczoraj nieźle zabalowała.
– Nie da się ukryć – niemal jęknęłam.
Właściwie
całkiem dobrze musiał się bawić moim kosztem, a ja nie miałam siły, aby mu
przywalić. Skomentował moje dzisiejsze uwielbienie okularów słonecznych,
jeszcze większą miłość do wody mineralnej i zauważył nawet, że porzuciłam
szpilki z przychodni na rzecz butów sportowych. I od razu wydedukował, że
pewnie źle z moją koordynacją ruchową, ewentualnie mam zaburzenia równowagi.
Nie wiem czemu, ale strasznie działał mi na nerwy i po pięciu minutach miałam
go już dość. Wyglądał na takiego pewnego siebie dzieciaka, którego głównym
zadaniem jest wkurzanie innych.
– Finita est comoedia[1]
– mruknęłam. Nawet jeśli nie znał samego powiedzenia, mógł je bez problemu
zrozumieć. I widać zrozumiał, bo zmienił temat.
– Więc jesteś Lotka, tak? – zapytał, a ja
potrzebowałam pięciu sekund, aby wrócić do życia.
– Wolę Luśka – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Prawdę mówiąc, byłam na tyle zmęczona, że nie miałam siły na nic innego, jak
jedynie słuchać, potwierdzać czy odpowiadać monosylabami. Ewentualnie prostymi
zdaniami.
– Luśka. Luśka – powtórzył to kilka razy, jakby
się z tym zapoznawał. – Ja jestem Miki.
– Miło cię poznać, Miki – odpowiedziałam.
– To od Łucji? – zapytał.
– A co cię to obchodzi? – Wybuchłam nagle. Przez
chwilę, ale tylko dosłownie sekundę, był zdziwiony, a potem przybrał minę,
jakby doskonale tego się spodziewał. Nie dałam się nabrać. Nie tym razem. –
Łazisz za mną, potem zaczepiasz, robisz ze mnie idiotkę, ostatecznie
udowadniasz mi, że jestem do niczego i nabijasz się z mojego kaca? Stary, nie
masz przyjaciół albo znajomych? Idź poszukać szczęścia gdzie indziej –
warknęłam i zaczęłam się podnosić.
–
Nie, nie mam. Nie chodzę do szkoły, nie wychodzę z domu, rodzeństwa także nie
mam, więc można powiedzieć, że nie mam znajomych ani przyjaciół.
Zrobiło
mi się głupio. Nie powinnam była mówić czegoś takiego, choćbym nie wiem, jaka
zła była. To było nieuczciwe, używać takich argumentów, aby zrobić mu na złość
czy sprawić ból.
–
Przepraszam – powiedziałam, opadając na krzesło i opierając łokcie na stoliku.
– Leokadia Ratka – przedstawiłam się.
–
Leokadia. – Podobał mi się sposób, w jaki wymówił moje imię. Nikt inny
dotychczas nie wymówił go tak melodyjnie, jakby sprawdzał, jak będzie się je
śpiewać. Albo gdzie pada akcent, jak dzieli się na sylaby. W tym chłopaku było
coś takiego dziwnego, czego nie umiałam zdefiniować, co mnie jednocześnie
wkurzało i ciekawiło. Zarówno irytujący jak i frapujący. – Leokadia Ratka.
Teraz o wiele łatwiej będzie mi cię znaleźć na facebook'u i prześwietlić twoje
życie.
Podniosłam
się i ruszyłam nieźle wkurzona do gabinetu taty z zamiarem czekania tam. Miki
podniósł się szybko, hałasując krzesłem i ruszył za mną. Szedł za mną jak
wcześniej, gdy przeszłam pod tablicą informacyjną, a potem prawie wbiegłam po
schodach na pierwsze piętro. Na korytarzu, przed gabinetem, złapał mnie za
ramię i zatrzymał. Strąciłam rękę; nie byłam przyzwyczajona do jego dotyku.
Otwierałam
usta, aby znowu powiedzieć coś niemiłego, gdy zza rogu wyszedł mój ojciec. Błyskawicznie
sięgnęłam po okulary, ale strąciłam je jedynie z głowy. Poleciały daleko, pod
ścianę. W przerażeniu zrozumiałam, że nie zdążę ich ubrać bez zwracania na
siebie uwagi. Jęknęłam pod nosem. Tata zbliżał się za szybko.
–
To nic wielkiego! – wykrzyknął nagle Miki, łapiąc się za swoją koszulkę i
ustawiając się tak, że zasłonił sobą mnie. Mogłam się schylić bez robienia
niepotrzebnego zamieszania. W tym momencie naprawdę dziękowałam Bogu za to, że
ten chłopak jest taki wysoki. Zapamiętałam, aby zapytać go, ile mierzy. Z metr
dziewięćdziesiąt na pewno. – Udawaj – syknął do mnie, a ja spojrzałam błagalnie
na niego, wciskając okulary na nos i poprawiając ciężką torebkę z wodą na
ramieniu.
–
Dzień dobry – odezwał się Miki, gdy tylko mój ojciec stanął od nas.
–
Cześć, tato – wymruczałam pod nosem. – Przepraszam, ale twoje ciastko... –
Chłopak mi przerwał. Po raz kolejny podziękowałam mu w myślach.
–
Profesora ciastko wylądowało tu. – Wskazał na swoją bluzkę. – Ale nic się nie
stało, sądzę, że bez problemu zejdzie. – Miki mówi dalej jakieś bzdety o tym,
jakie to szczęście, że wymyślili już proszek do prania, a tata przypatrywał mi
się. Zaczęłam się wiercić w miejscu niespokojnie.
–
Wyglądasz jakoś blado, Lotka – zaczął mój ojciec, ale Miki znów wciągnął go w
rozmowę. Pokazał mi głową, abym się ulotniła.
–
Właściwie to już dość późno. – Zerknęłam na zegarek. Nawet nie musiałam kłamać.
– Dochodzi dziesiąta, a ja mam za chwilę zajęcia – powiedziałam. – Pamiętaj o
urodzinach mamy! Podobał jej się ten naszyjnik, co ostatnio oglądaliście –
dodałam jeszcze, podeszłam do taty, cmoknęłam go w policzek i zniknęłam, zanim
zdążyłby zareagować. Dawno nie miałam takiego tempa.
Zobaczyłam
jeszcze, jak Miki znów zaczyna coś gadać bez składu i ładu. Uśmiechnął się
jeszcze lekko do mnie. Wcześniej pewnie bym tego nie zauważyła, ale teraz
widziałam.
Dlaczego
on w ogóle mi pomógł?
[1]Łac. Komedia skończona.
[2]Łac. Umów należy dotrzymywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz