niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział VII

[Leokadia]

Niedziela, 1 kwietnia 2012

Miki jednak postawił na swoim. Podczas którejś rozmowy na facebook'u przypomniało mu się, że miał zaznajomić mnie bliżej z poznańskimi tramwajami. Nie żeby relacja ta była mi jakoś potrzebna; on miał inne zdanie. A ja w ramach bycia asertywną – i tak, to ironia – nie tupnęłam noga i nie powiedziałam: „nie”, tylko po krótkiej, a jakże efektownej – jak na standardy Internetu – rozmowie, zgodziłam się. To było tak, jakbym kupiła bilet na nieistniejący pociąg, a potem jechała na gapę (ewentualnie na śledzia) do piekła, tuż przy toalecie. Nie żebym jeździła pociągami, ale innego porównania znaleźć nie umiałam.
Wyglądałam strasznie. Wyglądałam jak zombie. Kto normalny wstaje w niedzielę o godzinie wpół do szóstej? No kto? Usiłowałam nie zasnąć na stojąco. Miki zakazał mi siadać, mimo iż były wolne miejsca. Pewnie się bał, że jak zasnę, to już nic mnie nie obudzi i dojadę tą szóstką do końca trasy, czyli na Miłostowo. Albo się obawiał, że zacznę chrapać. Jedno z dwóch. Była niedziela i było kilka minut po szóstej. Więc gdzie ci ludzie jadą? Czy oni wszyscy cierpią na bezsenność, czy jakiś upierdliwy problem (mój nazywał się Miki) wyrwał ich z przytulnego i ciepłego łóżeczka?
Nie powiedział mi, gdzie jedziemy. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, trudno było ocenić, jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień. Słońce czy deszcz? Niebo – choć szare – było bezchmurne, więc zapowiadał się dość pogodny poranek. Pomijając to, że oczywiście było zimno. Czy w tym kraju kiedyś nastaną cieplejsze dni?
– Co ty kombinujesz? – Spojrzał na mnie niczym pięciolatek na rodzica. Czyli wymyślił coś większego, dziwniejszego – ewentualnie głupszego – za co wie, że będę na niego zła. Tak rozszyfrowałam jego spojrzenie. To dziwne, że chociaż znałam go bardzo krótko, odgadywanie, co miał na myśli, szło mi znakomicie. Czasem miałam wrażenie, że znam jego myśli, zanim jeszcze pojawią się u niego w głowie. Albo praktyka czyni mistrza i po Radkowej terapii wstrząsowej stałam się czuła na nieme sygnały, wysyłane przez tę gorszą połowę ludzkości.
– Najpierw ci coś pokażę, czego jestem pewien, że jeszcze nigdy nie oglądałaś – zaczął, drapiąc się po oczywiście nieogolonym policzku. Boże, jak tylko się wyśpię, każę mu obiecać, że zawrze bliższą relację z maszynką do golenia. Wyglądał jak Tarzan siłą wciśnięty w glany i jak–zawsze–czarną koszulkę. No i w ciepłą kurtkę. Nauczona ostatnim spotkaniem z nim, dziś byłam zaopatrzona w czapkę, płaszcz odpuściłam na rzecz ciepłej kurtki, rękawiczki (z palcami) oraz dwumetrowy szal.
Z tramwaju wysiedliśmy równo o szóstej dwadzieścia. Rozejrzałam się dookoła i szybko zorientowałam się, że Miki przyprowadził mnie nad miejskie jezioro, Maltę. Za plecami miałam Politechnikę. Nie miałam pojęcia, o co może mu chodzić. Jeśli naprawdę myślał, że nie wiem, iż w Poznaniu mamy jezioro, to grubo się przeliczył.
– Siadaj – wskazał mi puściutką ławkę po stronie ulicy jakiegoś arcybiskupa Baraniaka, o ile dobrze dojrzałam. Potulnie usiadłam, zbyt śpiąca i zmęczona, aby stawiać jakiś opór. W myślach nie przestawałam jednak wyzywać chłopaka. O ile myślenie: „O Boże, chce mi się spać, Miki, zrobię wszystko, ale pozwól mi spać.” można nazwać wyzywaniem. Byłam zdesperowana. Spojrzałam na ławkę pod kątem potencjalnej wygodności i długości.
Miki pogroził mi palcem.
– Ani mi się waż. – Nie odpowiedziałam, tylko potężnie ziewnęłam. Spojrzał na mnie, oceniając. – Potrzebujesz kawy.
– Nie piję kawy – odparłam od razu.
– To zafundujemy ci colę, ale to później.
Usiadł obok mnie. Patrzyliśmy na taflę jeziora, licząc na nie wiem co. W moim przypadku – szybką teleportację do łóżka. W przypadku Mikiego? Któż to wie.
– Zachody słońca są zbyt oklepane – odezwał się nagle.
Oklepane? Zachody słońca są piękne, a że Miki należał do tego rodzaju osobników, którzy mają problemy z dostrzeżeniem, jaka piękna może być chwila, to już nie mój problem. Jeśli on nie rozumie uroku zachodzącego słońca, to bardzo źle z jego artystyczną wrażliwością.
– Wschody słońca są ciekawsze – mruknął nagle, a mnie oślepił jeden zabłąkany promień wyglądającego zza drzew słońca.
Podniosłam się z ławki, ignorując drgawki z zimna, spowodowane niewyspaniem. Przesunęłam się kilkadziesiąt centymetrów w prawo i dostrzegłam ogromne, pomarańczowe słońce. Gdy już przestałam narzekać na niewyspanie, moją uwagę przyciągnęło także niebo. Zmieniło się i już nie przypominało tego, które oglądałam przez okna tramwaju. Było czysto błękitne. Im bliżej słońca, tym bardziej kolory się skupiały. Nie, nie wyglądało tak samo jak zachód słońca. Zachodzące słońce było niczym ogień, powoli się wygaszało, cichło, a niebo podążało za nim niczym cień opóźniony o kilkanaście minut. Zachody mieniły się ciepłymi fioletami, różami, wszystkimi podobnymi kolorami. Wschody również, ale kolory nie stygły, wręcz przeciwnie. Stawały się coraz intensywniejsze. Były... chłodne. Może dlatego, że był dopiero pierwszy kwietnia, ale dla mnie chodziło raczej o początek. Wieczorem dominuje pewne zmęczenie, zachody kojarzyły mi się właśnie z takim powolnym odpoczynkiem. Tymczasem niebo tętniło życiem.
Miki stanął obok mnie. Zauważyłam go kątem oka, ale nie oderwałam wzroku od słońca. Chociaż miałam już plamki przed oczami i trochę mnie bolały, bez słowa obserwowaliśmy, jak kolory zdawały się osiągnąć swoje apogeum, a potem zniknęły – nie tak łagodnie i delikatnie. To tak, jakby nagle były, a potem wystarczyło zamknąć oczy na minutę i po otworzeniu ukazywało się najczystsze, błękitne niebo, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie było ani jednej chmurki. Minuty upływały, słońce wznosiło się coraz wyżej i zyskiwało jaśniejszy kolor. Zmrużyłam w końcu oczy.
– Udało ci się trafić na bardzo ładny wschód słońca – odezwał się Miki, niedaleko mojego prawego ucha. Raczej wyczuwałam, że tam stoi, aniżeli go widziałam. – Jakby czekał specjalnie na ciebie. Jestem tu dwa razy w każdy weekend, ale rzadko udaje mi się trafić na takie malownicze niebo.
– A co jeśli... – urwałam nagle. Miki uniósł pytająco brwi. Usiłowałam spojrzeć najgłębiej, jak tylko się da, w te jego granatowe oczy, ale były nieprzeniknione jak zwykle. – A co, jeśli to wszystko mi się tylko przyśniło?
– Masz bardzo bogatą wyobraźnie w takim razie. Qui amant, ipsi sibi somnia fingunt – mruknął. To akurat znałam.
– Ci, którzy kochają, sami sobie tworzą sny – przetłumaczyłam. Uśmiechnął się. – Wergiliusz.
– Skąd ty to wszystko znasz? – zapytał mnie, w połowie zdumiony, w połowie pełen podziwu.
– Miałam w liceum łacinę. I nie chcę dopuścić, aby stała się wymarła tak naprawdę – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – A skąd ty tego tyle znasz?
– Nadmiar wolnego czasu – mruknął, uśmiechając się lekceważąco. Zmierzył mnie spojrzeniem od butów po czubek głowy. – Chodź, znajdziemy jakiś sklep i dostarczymy ci kofeiny.
Byłam mu za to dozgonnie wdzięczna, ponieważ zaczynałam się bać, że od ciągłego ziewania, wystawię sobie żuchwę. Galeria była zamknięta, dopiero na stacji paliw między Politechniką a Śródką udało nam się kupić colę. Wypiłam połowę, a resztę w butelce wcisnęłam do torebki. Zamierzałam sobie ją po trochu dawkować.
– I gdzie dalej, przewodniku? – zapytałam Mikiego. Można powiedzieć, że kofeina zadziałała na mnie jak terapia wstrząsowa i teraz wręcz rozpierała mnie energia. Wiedziałam, że około dziesiątej dopadnie mnie gigantyczny kryzys, ale przetrwamy to.
– Idziemy na tramwaj – odpowiedział. Odkrywcze, doprawdy, sama bym na to nie wpadła. Zwłaszcza, że mieliśmy dziś bliżej poznać ten środek miejskiej komunikacji. O, widać przestałam być śpiąca, skoro miałam już siły pluć wokół sarkazmem.
– A wsiadamy w...? – Liczyłam, że dokończy moje zdanie, ale on ani myślał.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami. Nie wiem czemu, ale liczyłam, że będzie miał wszystko ustalone i przygotowane. Że przyjedzie wraz z mapą Poznania, a na niej będzie miał pozaznaczane nasze trasy, godziny odjazdów tramwajów, czas na przesiadki, wszystkie punkty gastronomiczne w okolicy – mój żołądek zaczynał się upominać o śniadanie. Ja bym przyjechała z planem. To kolejna rzecz, w której się diametralnie różniliśmy. Ja byłam uporządkowana, on nie.
Pierwsza przyjechała jedenastka. Wsiedliśmy i wylądowaliśmy na Zawadach. Mówiąc szczerze, była to dość krótka podróż, ale i tak się na nią ucieszyłam. Kocham stare tramwaje ze względu na ich miękkie siedzenia i niemal całoroczne ogrzewanie (latem kochałam je już mniej). Było mi wygodnie, ciepło, miękko, kusiła mnie trochę perspektywa oparcia głowy na ramieniu Mikiego, ale sobie to odpuściłam. Skoczyliśmy do supermarketu, a potem wsiedliśmy dla odmiany w siódemkę i pojechaliśmy na drugi koniec miasta.
Spędziliśmy tak godziny, przesiadając się na pętlach w coraz to inne numery. Zrobiliśmy listę, którymi liniami już jechaliśmy, a którymi nie i staraliśmy się to tak dopasować, aby na każdej pętli być raz. Nie udało nam się to z Dębcem, bo wylądowaliśmy tam dwa razy. Zaś na Miłostowie nie byliśmy ani razu. Jakoś nie było nam po drodze. Tramwaje były mniej lub bardziej zatłoczone. Przyjechała jedna taka szóstka rano, że musieliśmy z Mikim wsiąść innymi drzwiami, bo inaczej nie dało rady. Nie wiem, gdzie ci ludzie tak jeżdżą w niedzielę. Albo jakiś tramwaj wypadł, bo to jest wręcz nienormalna sytuacja. Zazwyczaj udawało nam się trafić na całkiem luźne wagony. Wymieniliśmy się posiadanymi informacjami na temat modeli tramwajów, ponarzekaliśmy – jak wszyscy – na remonty, Miki usiłował mnie edukować muzycznie z użyciem swojego telefonu, ale mnie Porno Pidżama – przepraszam, Pidżama Porno – czy Happysad jakoś nie chciały wpaść do głowy. Dowiedziałam się też, iż Miki liczy na zwycięstwo Hiszpanii w nadchodzącym EURO oraz nienawidzi swojej polonistki, która na jutro zapowiedziała mu sprawdzian z Chłopów. Głęboko mu współczułam.
Nie trafiłam z przewidywaniami. Kryzys dopadł mnie o godzinie jedenastej. Zaczęłam ziewać, oczy same mi się zamykały, a stare tramwaje stały się niezwykle fajnym środkiem lokomocji. Bo miały miękkie siedzenia. Gdy za którymś przejazdem, głowa opadła mi na ramię Mikiego, stwierdził, że odwiezie mnie do domu. Nie żeby się tą informacją ze mną podzielił wcześniej – kazał mi trwać w pełnym wahań stanie zawieszenia, a dopiero, gdy rozkazał wysiąść pod PKSem, zrozumiałam, że jedziemy do domu. Gdzieś w połowie trasy powiedziałam, żeby pojechał do domu i również się wyspał, ale zbył mnie, mówiąc, że nie jest śpiący. Na pytanie, gdzie mieszka, również mi nie odpowiedział.
Nie miałam zamiaru zasypiać. Naprawdę. Liczyłam, że wypijemy jeszcze herbatę, pogadamy, uda mi się wyciągnąć kilka informacji z Mikiego. A tymczasem wróciliśmy, weszliśmy do mieszkania i od razu udałam się do sypialni. Lucyfer najpierw otarł się o moje nogi, a potem wiernie towarzyszył i obserwował Mikiego w robieniu mi herbaty. Kazałam mu się też poczęstować, ale zdawał się nie zwracać uwagi na moje słowa. Zapamiętałam, aby koniecznie się na niego za to wkurzyć. Powinnam sobie zapisywać rzeczy, za które mam się na niego zdenerwować, bo tego robiło się zbyt wiele.
– Dziękuje – szepnęłam, mają na myśli dzisiejszy dzień i wschód słońca nad Maltą, który mi pokazał. W pewnym sensie był to strzał w dziesiątkę, bo sama nigdy bym tego nie zobaczyła. A było warto.
– Nie ma za co – odpowiedział, nie patrząc na mnie.
– Dlaczego to robisz? – zapytałam go sennie, włażąc do łóżka, owijając się szczelnie kołdrą i mając na myśli wszystko, począwszy od rozmów na facebook'u, skończywszy na dzisiejszym poranku. Nie pamiętam, czy cokolwiek mi odpowiedział. Wiem, że uśmiechnął się, ale jego ciemne oczy pozostały smutne. Potem zasnęłam.
Gdy zadzwonił budzik, pierwszą chwilę zastanawiałam się, czy dobrze słyszę, a potem wyskoczyłam z łóżka i pognałam poszukać telefonu. Leżał w kuchni na szafce. Miki ustawił go na godzinę czternastą, co znaczy, że spałam dwie godziny. Przeciągnęłam się i dostrzegłam Lucyfera na najwyższej półce regału, stojącego na korytarzu. Parsknęłam pod nosem.
– Tam cię jeszcze nie było, co? – zapytałam, zerkając na szklankę od kawy, którą ktoś zostawił na stole. Na pewno nie była moja, co znaczy, że Miki pił kawę. Chwyciłam ją i zdziwiłam się – była zaskakująco ciepła. Zmarszczyłam czoło.
Miki ustawił budzik na czternastą, ale wyszedł raptem kilka minut temu, skoro szklanka nie zdążyła jeszcze ostygnąć. Rozsądek podpowiadał mi, aby rozejrzeć się po mieszkaniu, czy coś mi nie zniknęło, ale nie słuchałam go. Nie chodziło o to, że Miki, siedząc tu tyle czasu, mógłby coś ukraść – ufałam mu i nawet go o to nie podejrzewałam. Zastanawiałam się, po co siedział tu dwie godziny, chociaż ja byłam raczej mało rozmowna. Dlaczego został?
Zrobiłam obiad, a potem zadzwoniłam do rodziców, którzy od mojej ostatniej wizyty wydawali się jacyś dziwnie spięci, gdy do nich telefonowałam. Włączyłam komputer i wysłałam wiadomość do Mikiego. Zawsze odpisywał mi po góra piętnastu minutach, teraz nie dostałam odpowiedzi nawet po trzydziestu. Wiedziałam, że przesadzam, ale nie umiałam się powstrzymać.
Zmywałam, gdy zadzwonił telefon. Zerknęłam na wyświetlacz i jęknęłam z udręki.
– Co się cieszysz, głupia? – zapytałam komórkę, widząc na wyświetlaczu magiczny inaczej napis: „Radek”. – Ja na twoim miejscu raczej udawałabym, że jestem poza zasięgiem.
Najpierw go rozłączyłam mokrym palcem, a gdy skończyłam zmywać i wytarłam ręce, stwierdziłam, że tak być nie może. Nie mogę być taka zawieszona, uciekając przed nim całe życie. Temu wszystkiemu trzeba było powiedzieć kategoryczne stop.
Oddzwoniłam. Odebrał od razu.
– Luśka? – W jego głosie słyszałam zdziwienie, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ja.
– Możemy się spotkać? – zapytałam. – Masz czas?
– Dla ciebie zawsze – odpowiedział. Miałam ochotę... Właściwie nie wiem. Kiedyś byłam zachwycona nim. Szarmancki, przebojowy, obracał się w kręgu ciekawych ludzi. I najważniejsze – zawsze miał dla mnie czas, zawsze pamiętał o moich urodzinach, ba, dostawałam kwiaty na każdą naszą miesięcznicę. Luśka i Radek są razem miesiąc. Dwa miesiące. Trzy miesiące, kochanie, to już kwartał! Gdy teraz o tym pomyślę, robi mi się źle. Na szczęście nie w żołądku, bo do toalety miałam akurat kawałek.
– Za dwie godziny, nie, o osiemnastej w... – Zastanowiłam się, przygryzając wargę. – Starbucks w Browarze?
– Załatwione!
Och, i ten jego entuzjazm. Nie wiem, co mnie podkusiło, aby w końcu poukładać swoje życie, ale dobrze, że jednak naszło mnie takie pragnienie. Nie chciałabym do końca studiów uciekać przed Radkiem, przed Kaśką, udawać przed dziewczynami, że wszystko jest dobrze i zjadać niebotyczne ilości czekolady z Werą. Moje spodnie mogłyby tego nie przeżyć. Wzięłam marker i poszłam do naszego dekalogu, który od czasu spotkania z Werą, wisiał nieprzerwanie na regale w korytarzu. Podkreśliłam punkt trzeci, brzmiący: „Nie jeść czekolady”, a do czwartego dopisałam kilka wykrzykników. Mniej kalorii, więcej ćwiczeń. Recepta na to, aby moje spodnie jednak nie wyzionęły ducha.
Usiłowałam się przez te niecałe trzy godziny czegoś nauczyć, ale z marnym skutkiem. Adrenalina akumulowała się w moich żyłach. Mogłam sobie wyobrazić, że entuzjazm Radka na wieść o naszym dzisiejszym spotkaniu nie dosięgał do pięt entuzjazmowi, z jakim moje nadnercza produkowały ów hormon. Oczami wyobraźni widziałam, jak tańczą z radości.
Byłam dziesięć minut przed czasem, ale on już czekał. Udało mi się wskoczyć do drogerii. Nie chciałam spędzić z nim więcej czasu niż musiałam. Za minutę osiemnasta dyskretnie wymknęłam się ze sklepu i wmieszałam w tłum ludzi, jakbym dopiero wpadła do centrum handlowego. Podeszłam do jego stolika z rozwianymi włosami i lekką zadyszką, w końcu ten tłum niemal biegł, a ja miałam na sobie dość wysokie szpilki.
– Hej – powiedziałam.
Zauważył mnie i uśmiechnął się od ucha do ucha, a w policzkach zrobiły mu się te charakterystyczne dołeczki, które kiedyś tak kochałam. Wstał i zamierzał mnie pocałować, ale udało mi się wymknąć i trafił jedynie w mój policzek. Chociaż nawet to było sporą przesadą, jeśli wziąć pod uwagę to, co zamierzałam mu zaraz powiedzieć. Zauważyłam, że zamówił już dla siebie kawę. Usiedliśmy naprzeciwko siebie.
– Radek, to koniec – mruknęłam cicho, tak, aby on słyszał, a sąsiedzi już niekoniecznie. A była to jakaś zakochana parka. I jak ja mam potem uważać, że życie mnie jednak lubi? – I nie mam tu na myśli czegoś takiego jak teraz. Wydzwaniasz do mnie, jakbyś dostał w prezencie od sieci tysiąc darmowych minut do mnie, zostawiasz wiadomości na skrzynce, przez które niejedna staruszka wyzionęłaby ducha i nie chcesz dać mi spokoju. – Z wiadomościami może trochę przesadziłam. Jedna była rzeczywiście dość dwuznaczna, Radek był chyba pijany, jak się nagrywał. ale zawału nikt by nie dostał. Co najwyżej poszedł się wyspowiadać. Reszta była taka... Podniosła i piękna w ten poetycki, uroczysty sposób, że miałam wrażenie, jakoby Radek zaprzyjaźnił się z Petrarcą. Dziewczęta z czasów Goethego na pewno by się zarumieniły z zachwytu. Ja byłam trochę bardziej opornym egzemplarzem.
– Luśka, ale ja cię przecież kocham! – Powtarzał mi to tak często od ósmego marca, że po pięćdziesiątym razie przestałam liczyć. – Kaśka ci wszystkiego nie wyjaśniła? To nie była moja wina, ona mnie niemal zmusiła, a poza tym...
– Radzio. – Nakryłam jego dłoń swoją. Obrócił ją i splótł palce z moimi. Westchnęłam ciężko. Do niego nic nie docierało. – Ale ja cię chyba już nie kocham.
– Chyba? – Ścisnął mocniej. Usiłowałam wyrwać rękę, ale z marnym skutkiem. – Daj spokój, Luśka. Każda para może mieć kryzys i...
– Ale... – Usiłowałam dojść do głosu, ale mi się nie udawało.
– Masz kogoś? – zapytał. Najeżyłam się. Co za głupie pytanie! To przecież ja go znalazłam w łóżku z inną a nie on mnie. W moim łóżku, należy dodać.
– Oczywiście, że nie, ale...
– Luśka, naprawimy to – powtarzał jak mantrę Radek, a ja traciłam cierpliwość.
– Nie chcę niczego naprawiać, bo nie ma czego! – Niemal się wydarłam.
Wyrwałam rękę z jego uścisku, przewracając zamówione przed niego wcześniej latte. Wszyscy się na nas patrzyli. Zapadła cisza, którą przerwało jedynie pojawienie się kelnerki. Zaoferowała się, że posprząta. Wykorzystałam moment, w którym Radek usiłował uporządkować stoliczek, aby się zmyć. W połowie drogi do wyjścia obejrzałam się przez ramię. Patrzył na mnie błagalnym spojrzeniem, które powinno łamać mi serce. Nie łamało. Czułam się zarówno beznadziejnie smutna, jak i dziko szczęśliwa.
Gdy dotarłam do domu, pierwsze co zrobiłam, to sprawdziłam pocztę. Milczała jak zaklęta, a ja zaczęłam się denerwować, że Mikiemu mogło się coś stać. Pięć sekund później miałam ochotę walnąć się w czoło za moje idiotyczne zachowanie. Wyłączyłam laptopa i obiecałam sobie nie zerkać już dziś do skrzynki.

Nie wiem, dlaczego tak mi na tym zależało. Usiadłam i sięgnęłam po książkę z anatomii, ale ciągle myślałam. Tak właściwie, potrzebowałam kogoś, komu będę mogła się bezkarnie wygadać, kto będzie mnie słuchał i kogoś, kto mnie nie zna. Zadziwiające, że komuś obcemu mówiło się niektóre rzeczy łatwiej. Tak na początku to traktowałam. Miki miał być dla mnie swojego rodzaju powiernikiem. Właściwie chciałam go wykorzystać. Tymczasem teraz nie mogłabym powiedzieć, że mnie nie zna, bo to nie prawda. Zna mnie, a ja go nie. I koniecznie chciałam, aby się odezwał, nie rozumiejąc, dlaczego on tego nie robi. Nie przewidziałam, że tak jak ja wykorzystałam go, on wykorzystał mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy