[Leokadia]
Niedziela,
1 kwietnia 2012
Miki jednak postawił na
swoim. Podczas którejś rozmowy na facebook'u przypomniało mu się, że miał
zaznajomić mnie bliżej z poznańskimi tramwajami. Nie żeby relacja ta była mi
jakoś potrzebna; on miał inne zdanie. A ja w ramach bycia asertywną – i tak, to
ironia – nie tupnęłam noga i nie powiedziałam: „nie”, tylko po krótkiej, a
jakże efektownej – jak na standardy Internetu – rozmowie, zgodziłam się. To
było tak, jakbym kupiła bilet na nieistniejący pociąg, a potem jechała na gapę
(ewentualnie na śledzia) do piekła, tuż przy toalecie. Nie żebym jeździła
pociągami, ale innego porównania znaleźć nie umiałam.
Wyglądałam strasznie. Wyglądałam jak
zombie. Kto normalny wstaje w niedzielę o godzinie wpół do szóstej? No kto?
Usiłowałam nie zasnąć na stojąco. Miki zakazał mi siadać, mimo iż były wolne
miejsca. Pewnie się bał, że jak zasnę, to już nic mnie nie obudzi i dojadę tą
szóstką do końca trasy, czyli na Miłostowo. Albo się obawiał, że zacznę
chrapać. Jedno z dwóch. Była niedziela i było kilka minut po szóstej. Więc
gdzie ci ludzie jadą? Czy oni wszyscy cierpią na bezsenność, czy jakiś
upierdliwy problem (mój nazywał się Miki) wyrwał ich z przytulnego i ciepłego
łóżeczka?
Nie powiedział mi, gdzie jedziemy.
Na zewnątrz było jeszcze ciemno, trudno było ocenić, jak będzie wyglądał
dzisiejszy dzień. Słońce czy deszcz? Niebo – choć szare – było bezchmurne, więc
zapowiadał się dość pogodny poranek. Pomijając to, że oczywiście było zimno.
Czy w tym kraju kiedyś nastaną cieplejsze dni?
– Co ty kombinujesz? – Spojrzał na
mnie niczym pięciolatek na rodzica. Czyli wymyślił coś większego, dziwniejszego
– ewentualnie głupszego – za co wie, że będę na niego zła. Tak rozszyfrowałam
jego spojrzenie. To dziwne, że chociaż znałam go bardzo krótko, odgadywanie, co
miał na myśli, szło mi znakomicie. Czasem miałam wrażenie, że znam jego myśli,
zanim jeszcze pojawią się u niego w głowie. Albo praktyka czyni mistrza i po
Radkowej terapii wstrząsowej stałam się czuła na nieme sygnały, wysyłane przez
tę gorszą połowę ludzkości.
– Najpierw ci coś pokażę, czego
jestem pewien, że jeszcze nigdy nie oglądałaś – zaczął, drapiąc się po
oczywiście nieogolonym policzku. Boże, jak tylko się wyśpię, każę mu obiecać,
że zawrze bliższą relację z maszynką do golenia. Wyglądał jak Tarzan siłą
wciśnięty w glany i jak–zawsze–czarną koszulkę. No i w ciepłą kurtkę. Nauczona
ostatnim spotkaniem z nim, dziś byłam zaopatrzona w czapkę, płaszcz odpuściłam
na rzecz ciepłej kurtki, rękawiczki (z palcami) oraz dwumetrowy szal.
Z tramwaju wysiedliśmy równo o
szóstej dwadzieścia. Rozejrzałam się dookoła i szybko zorientowałam się, że
Miki przyprowadził mnie nad miejskie jezioro, Maltę. Za plecami miałam
Politechnikę. Nie miałam pojęcia, o co może mu chodzić. Jeśli naprawdę myślał,
że nie wiem, iż w Poznaniu mamy jezioro, to grubo się przeliczył.
– Siadaj – wskazał mi puściutką
ławkę po stronie ulicy jakiegoś arcybiskupa Baraniaka, o ile dobrze dojrzałam.
Potulnie usiadłam, zbyt śpiąca i zmęczona, aby stawiać jakiś opór. W myślach
nie przestawałam jednak wyzywać chłopaka. O ile myślenie: „O Boże, chce mi się
spać, Miki, zrobię wszystko, ale pozwól mi spać.” można nazwać wyzywaniem.
Byłam zdesperowana. Spojrzałam na ławkę pod kątem potencjalnej wygodności i
długości.
Miki pogroził mi palcem.
– Ani mi się waż. – Nie
odpowiedziałam, tylko potężnie ziewnęłam. Spojrzał na mnie, oceniając. –
Potrzebujesz kawy.
– Nie piję kawy – odparłam od razu.
– To zafundujemy ci colę, ale to
później.
Usiadł obok mnie. Patrzyliśmy na
taflę jeziora, licząc na nie wiem co. W moim przypadku – szybką teleportację do
łóżka. W przypadku Mikiego? Któż to wie.
– Zachody słońca są zbyt oklepane –
odezwał się nagle.
Oklepane? Zachody słońca są piękne,
a że Miki należał do tego rodzaju osobników, którzy mają problemy z dostrzeżeniem,
jaka piękna może być chwila, to już nie mój problem. Jeśli on nie rozumie uroku
zachodzącego słońca, to bardzo źle z jego artystyczną wrażliwością.
– Wschody słońca są ciekawsze –
mruknął nagle, a mnie oślepił jeden zabłąkany promień wyglądającego zza drzew
słońca.
Podniosłam się z ławki, ignorując
drgawki z zimna, spowodowane niewyspaniem. Przesunęłam się kilkadziesiąt
centymetrów w prawo i dostrzegłam ogromne, pomarańczowe słońce. Gdy już
przestałam narzekać na niewyspanie, moją uwagę przyciągnęło także niebo.
Zmieniło się i już nie przypominało tego, które oglądałam przez okna tramwaju.
Było czysto błękitne. Im bliżej słońca, tym bardziej kolory się skupiały. Nie,
nie wyglądało tak samo jak zachód słońca. Zachodzące słońce było niczym ogień,
powoli się wygaszało, cichło, a niebo podążało za nim niczym cień opóźniony o
kilkanaście minut. Zachody mieniły się ciepłymi fioletami, różami, wszystkimi
podobnymi kolorami. Wschody również, ale kolory nie stygły, wręcz przeciwnie.
Stawały się coraz intensywniejsze. Były... chłodne. Może dlatego, że był
dopiero pierwszy kwietnia, ale dla mnie chodziło raczej o początek. Wieczorem
dominuje pewne zmęczenie, zachody kojarzyły mi się właśnie z takim powolnym
odpoczynkiem. Tymczasem niebo tętniło życiem.
Miki stanął obok mnie. Zauważyłam go
kątem oka, ale nie oderwałam wzroku od słońca. Chociaż miałam już plamki przed
oczami i trochę mnie bolały, bez słowa obserwowaliśmy, jak kolory zdawały się
osiągnąć swoje apogeum, a potem zniknęły – nie tak łagodnie i delikatnie. To
tak, jakby nagle były, a potem wystarczyło zamknąć oczy na minutę i po
otworzeniu ukazywało się najczystsze, błękitne niebo, jakie kiedykolwiek
widziałam. Nie było ani jednej chmurki. Minuty upływały, słońce wznosiło się
coraz wyżej i zyskiwało jaśniejszy kolor. Zmrużyłam w końcu oczy.
– Udało ci się trafić na bardzo
ładny wschód słońca – odezwał się Miki, niedaleko mojego prawego ucha. Raczej
wyczuwałam, że tam stoi, aniżeli go widziałam. – Jakby czekał specjalnie na
ciebie. Jestem tu dwa razy w każdy weekend, ale rzadko udaje mi się trafić na
takie malownicze niebo.
– A co jeśli... – urwałam nagle.
Miki uniósł pytająco brwi. Usiłowałam spojrzeć najgłębiej, jak tylko się da, w
te jego granatowe oczy, ale były nieprzeniknione jak zwykle. – A co, jeśli to
wszystko mi się tylko przyśniło?
– Masz bardzo bogatą wyobraźnie w
takim razie. Qui amant, ipsi sibi somnia fingunt – mruknął. To akurat znałam.
– Ci, którzy kochają, sami sobie
tworzą sny – przetłumaczyłam. Uśmiechnął się. – Wergiliusz.
– Skąd ty to wszystko znasz? –
zapytał mnie, w połowie zdumiony, w połowie pełen podziwu.
– Miałam w liceum łacinę. I nie chcę
dopuścić, aby stała się wymarła tak naprawdę – odpowiedziałam, wzruszając
ramionami. – A skąd ty tego tyle znasz?
– Nadmiar wolnego czasu – mruknął,
uśmiechając się lekceważąco. Zmierzył mnie spojrzeniem od butów po czubek
głowy. – Chodź, znajdziemy jakiś sklep i dostarczymy ci kofeiny.
Byłam mu za to dozgonnie wdzięczna,
ponieważ zaczynałam się bać, że od ciągłego ziewania, wystawię sobie żuchwę.
Galeria była zamknięta, dopiero na stacji paliw między Politechniką a Śródką
udało nam się kupić colę. Wypiłam połowę, a resztę w butelce wcisnęłam do
torebki. Zamierzałam sobie ją po trochu dawkować.
– I gdzie dalej, przewodniku? –
zapytałam Mikiego. Można powiedzieć, że kofeina zadziałała na mnie jak terapia
wstrząsowa i teraz wręcz rozpierała mnie energia. Wiedziałam, że około
dziesiątej dopadnie mnie gigantyczny kryzys, ale przetrwamy to.
– Idziemy na tramwaj – odpowiedział.
Odkrywcze, doprawdy, sama bym na to nie wpadła. Zwłaszcza, że mieliśmy dziś
bliżej poznać ten środek miejskiej komunikacji. O, widać przestałam być śpiąca,
skoro miałam już siły pluć wokół sarkazmem.
– A wsiadamy w...? – Liczyłam, że
dokończy moje zdanie, ale on ani myślał.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszył
ramionami. Nie wiem czemu, ale liczyłam, że będzie miał wszystko ustalone i
przygotowane. Że przyjedzie wraz z mapą Poznania, a na niej będzie miał
pozaznaczane nasze trasy, godziny odjazdów tramwajów, czas na przesiadki,
wszystkie punkty gastronomiczne w okolicy – mój żołądek zaczynał się upominać o
śniadanie. Ja bym przyjechała z planem. To kolejna rzecz, w której się
diametralnie różniliśmy. Ja byłam uporządkowana, on nie.
Pierwsza przyjechała jedenastka.
Wsiedliśmy i wylądowaliśmy na Zawadach. Mówiąc szczerze, była to dość krótka
podróż, ale i tak się na nią ucieszyłam. Kocham stare tramwaje ze względu na
ich miękkie siedzenia i niemal całoroczne ogrzewanie (latem kochałam je już
mniej). Było mi wygodnie, ciepło, miękko, kusiła mnie trochę perspektywa
oparcia głowy na ramieniu Mikiego, ale sobie to odpuściłam. Skoczyliśmy do
supermarketu, a potem wsiedliśmy dla odmiany w siódemkę i pojechaliśmy na drugi
koniec miasta.
Spędziliśmy tak godziny,
przesiadając się na pętlach w coraz to inne numery. Zrobiliśmy listę, którymi
liniami już jechaliśmy, a którymi nie i staraliśmy się to tak dopasować, aby na
każdej pętli być raz. Nie udało nam się to z Dębcem, bo wylądowaliśmy tam dwa
razy. Zaś na Miłostowie nie byliśmy ani razu. Jakoś nie było nam po drodze.
Tramwaje były mniej lub bardziej zatłoczone. Przyjechała jedna taka szóstka
rano, że musieliśmy z Mikim wsiąść innymi drzwiami, bo inaczej nie dało rady.
Nie wiem, gdzie ci ludzie tak jeżdżą w niedzielę. Albo jakiś tramwaj wypadł, bo
to jest wręcz nienormalna sytuacja. Zazwyczaj udawało nam się trafić na całkiem
luźne wagony. Wymieniliśmy się posiadanymi informacjami na temat modeli
tramwajów, ponarzekaliśmy – jak wszyscy – na remonty, Miki usiłował mnie
edukować muzycznie z użyciem swojego telefonu, ale mnie Porno Pidżama –
przepraszam, Pidżama Porno – czy Happysad jakoś nie chciały wpaść do głowy.
Dowiedziałam się też, iż Miki liczy na zwycięstwo Hiszpanii w nadchodzącym EURO
oraz nienawidzi swojej polonistki, która na jutro zapowiedziała mu sprawdzian z
Chłopów. Głęboko mu współczułam.
Nie trafiłam z przewidywaniami.
Kryzys dopadł mnie o godzinie jedenastej. Zaczęłam ziewać, oczy same mi się
zamykały, a stare tramwaje stały się niezwykle fajnym środkiem lokomocji. Bo
miały miękkie siedzenia. Gdy za którymś przejazdem, głowa opadła mi na ramię
Mikiego, stwierdził, że odwiezie mnie do domu. Nie żeby się tą informacją ze
mną podzielił wcześniej – kazał mi trwać w pełnym wahań stanie zawieszenia, a
dopiero, gdy rozkazał wysiąść pod PKSem, zrozumiałam, że jedziemy do domu.
Gdzieś w połowie trasy powiedziałam, żeby pojechał do domu i również się
wyspał, ale zbył mnie, mówiąc, że nie jest śpiący. Na pytanie, gdzie mieszka,
również mi nie odpowiedział.
Nie miałam zamiaru zasypiać. Naprawdę.
Liczyłam, że wypijemy jeszcze herbatę, pogadamy, uda mi się wyciągnąć kilka
informacji z Mikiego. A tymczasem wróciliśmy, weszliśmy do mieszkania i od razu
udałam się do sypialni. Lucyfer najpierw otarł się o moje nogi, a potem wiernie
towarzyszył i obserwował Mikiego w robieniu mi herbaty. Kazałam mu się też
poczęstować, ale zdawał się nie zwracać uwagi na moje słowa. Zapamiętałam, aby
koniecznie się na niego za to wkurzyć. Powinnam sobie zapisywać rzeczy, za
które mam się na niego zdenerwować, bo tego robiło się zbyt wiele.
– Dziękuje – szepnęłam, mają na
myśli dzisiejszy dzień i wschód słońca nad Maltą, który mi pokazał. W pewnym
sensie był to strzał w dziesiątkę, bo sama nigdy bym tego nie zobaczyła. A było
warto.
– Nie ma za co – odpowiedział, nie
patrząc na mnie.
– Dlaczego to robisz? – zapytałam go
sennie, włażąc do łóżka, owijając się szczelnie kołdrą i mając na myśli
wszystko, począwszy od rozmów na facebook'u, skończywszy na dzisiejszym
poranku. Nie pamiętam, czy cokolwiek mi odpowiedział. Wiem, że uśmiechnął się,
ale jego ciemne oczy pozostały smutne. Potem zasnęłam.
Gdy zadzwonił budzik, pierwszą
chwilę zastanawiałam się, czy dobrze słyszę, a potem wyskoczyłam z łóżka i
pognałam poszukać telefonu. Leżał w kuchni na szafce. Miki ustawił go na
godzinę czternastą, co znaczy, że spałam dwie godziny. Przeciągnęłam się i
dostrzegłam Lucyfera na najwyższej półce regału, stojącego na korytarzu.
Parsknęłam pod nosem.
– Tam cię jeszcze nie było, co? –
zapytałam, zerkając na szklankę od kawy, którą ktoś zostawił na stole. Na pewno
nie była moja, co znaczy, że Miki pił kawę. Chwyciłam ją i zdziwiłam się – była
zaskakująco ciepła. Zmarszczyłam czoło.
Miki ustawił budzik na czternastą,
ale wyszedł raptem kilka minut temu, skoro szklanka nie zdążyła jeszcze
ostygnąć. Rozsądek podpowiadał mi, aby rozejrzeć się po mieszkaniu, czy coś mi
nie zniknęło, ale nie słuchałam go. Nie chodziło o to, że Miki, siedząc tu tyle
czasu, mógłby coś ukraść – ufałam mu i nawet go o to nie podejrzewałam.
Zastanawiałam się, po co siedział tu dwie godziny, chociaż ja byłam raczej mało
rozmowna. Dlaczego został?
Zrobiłam obiad, a potem zadzwoniłam
do rodziców, którzy od mojej ostatniej wizyty wydawali się jacyś dziwnie
spięci, gdy do nich telefonowałam. Włączyłam komputer i wysłałam wiadomość do
Mikiego. Zawsze odpisywał mi po góra piętnastu minutach, teraz nie dostałam
odpowiedzi nawet po trzydziestu. Wiedziałam, że przesadzam, ale nie umiałam się
powstrzymać.
Zmywałam, gdy zadzwonił telefon.
Zerknęłam na wyświetlacz i jęknęłam z udręki.
– Co się cieszysz, głupia? –
zapytałam komórkę, widząc na wyświetlaczu magiczny inaczej napis: „Radek”. – Ja
na twoim miejscu raczej udawałabym, że jestem poza zasięgiem.
Najpierw go rozłączyłam mokrym
palcem, a gdy skończyłam zmywać i wytarłam ręce, stwierdziłam, że tak być nie
może. Nie mogę być taka zawieszona, uciekając przed nim całe życie. Temu
wszystkiemu trzeba było powiedzieć kategoryczne stop.
Oddzwoniłam. Odebrał od razu.
– Luśka? – W jego głosie słyszałam
zdziwienie, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ja.
– Możemy się spotkać? – zapytałam. –
Masz czas?
– Dla ciebie zawsze – odpowiedział.
Miałam ochotę... Właściwie nie wiem. Kiedyś byłam zachwycona nim. Szarmancki,
przebojowy, obracał się w kręgu ciekawych ludzi. I najważniejsze – zawsze miał
dla mnie czas, zawsze pamiętał o moich urodzinach, ba, dostawałam kwiaty na
każdą naszą miesięcznicę. Luśka i Radek są razem miesiąc. Dwa miesiące.
Trzy miesiące, kochanie, to już kwartał! Gdy teraz o tym pomyślę, robi mi się
źle. Na szczęście nie w żołądku, bo do toalety miałam akurat kawałek.
– Za dwie godziny, nie, o
osiemnastej w... – Zastanowiłam się, przygryzając wargę. – Starbucks w
Browarze?
– Załatwione!
Och, i ten jego entuzjazm. Nie wiem,
co mnie podkusiło, aby w końcu poukładać swoje życie, ale dobrze, że jednak
naszło mnie takie pragnienie. Nie chciałabym do końca studiów uciekać przed
Radkiem, przed Kaśką, udawać przed dziewczynami, że wszystko jest dobrze i
zjadać niebotyczne ilości czekolady z Werą. Moje spodnie mogłyby tego nie
przeżyć. Wzięłam marker i poszłam do naszego dekalogu, który od czasu spotkania
z Werą, wisiał nieprzerwanie na regale w korytarzu. Podkreśliłam punkt trzeci,
brzmiący: „Nie jeść czekolady”, a do czwartego dopisałam kilka wykrzykników. Mniej
kalorii, więcej ćwiczeń. Recepta na to, aby moje spodnie jednak nie wyzionęły
ducha.
Usiłowałam się przez te niecałe trzy
godziny czegoś nauczyć, ale z marnym skutkiem. Adrenalina akumulowała się w
moich żyłach. Mogłam sobie wyobrazić, że entuzjazm Radka na wieść o naszym
dzisiejszym spotkaniu nie dosięgał do pięt entuzjazmowi, z jakim moje nadnercza
produkowały ów hormon. Oczami wyobraźni widziałam, jak tańczą z radości.
Byłam dziesięć minut przed czasem,
ale on już czekał. Udało mi się wskoczyć do drogerii. Nie chciałam spędzić z
nim więcej czasu niż musiałam. Za minutę osiemnasta dyskretnie wymknęłam się ze
sklepu i wmieszałam w tłum ludzi, jakbym dopiero wpadła do centrum handlowego.
Podeszłam do jego stolika z rozwianymi włosami i lekką zadyszką, w końcu ten
tłum niemal biegł, a ja miałam na sobie dość wysokie szpilki.
– Hej – powiedziałam.
Zauważył mnie i uśmiechnął się od
ucha do ucha, a w policzkach zrobiły mu się te charakterystyczne dołeczki,
które kiedyś tak kochałam. Wstał i zamierzał mnie pocałować, ale udało mi się
wymknąć i trafił jedynie w mój policzek. Chociaż nawet to było sporą przesadą,
jeśli wziąć pod uwagę to, co zamierzałam mu zaraz powiedzieć. Zauważyłam, że
zamówił już dla siebie kawę. Usiedliśmy naprzeciwko siebie.
– Radek, to koniec – mruknęłam
cicho, tak, aby on słyszał, a sąsiedzi już niekoniecznie. A była to jakaś
zakochana parka. I jak ja mam potem uważać, że życie mnie jednak lubi? – I nie
mam tu na myśli czegoś takiego jak teraz. Wydzwaniasz do mnie, jakbyś dostał w
prezencie od sieci tysiąc darmowych minut do mnie, zostawiasz wiadomości na
skrzynce, przez które niejedna staruszka wyzionęłaby ducha i nie chcesz dać mi
spokoju. – Z wiadomościami może trochę przesadziłam. Jedna była rzeczywiście
dość dwuznaczna, Radek był chyba pijany, jak się nagrywał. ale zawału nikt by
nie dostał. Co najwyżej poszedł się wyspowiadać. Reszta była taka... Podniosła
i piękna w ten poetycki, uroczysty sposób, że miałam wrażenie, jakoby Radek
zaprzyjaźnił się z Petrarcą. Dziewczęta z czasów Goethego na pewno by się
zarumieniły z zachwytu. Ja byłam trochę bardziej opornym egzemplarzem.
– Luśka, ale ja cię przecież kocham!
– Powtarzał mi to tak często od ósmego marca, że po pięćdziesiątym razie
przestałam liczyć. – Kaśka ci wszystkiego nie wyjaśniła? To nie była moja wina,
ona mnie niemal zmusiła, a poza tym...
– Radzio. – Nakryłam jego dłoń
swoją. Obrócił ją i splótł palce z moimi. Westchnęłam ciężko. Do niego nic nie
docierało. – Ale ja cię chyba już nie kocham.
– Chyba? – Ścisnął mocniej.
Usiłowałam wyrwać rękę, ale z marnym skutkiem. – Daj spokój, Luśka. Każda para
może mieć kryzys i...
– Ale... – Usiłowałam dojść do
głosu, ale mi się nie udawało.
– Masz kogoś? – zapytał. Najeżyłam
się. Co za głupie pytanie! To przecież ja go znalazłam w łóżku z inną a nie on
mnie. W moim łóżku, należy dodać.
– Oczywiście, że nie, ale...
– Luśka, naprawimy to – powtarzał
jak mantrę Radek, a ja traciłam cierpliwość.
– Nie chcę niczego naprawiać, bo nie
ma czego! – Niemal się wydarłam.
Wyrwałam rękę z jego uścisku,
przewracając zamówione przed niego wcześniej latte. Wszyscy się na nas
patrzyli. Zapadła cisza, którą przerwało jedynie pojawienie się kelnerki.
Zaoferowała się, że posprząta. Wykorzystałam moment, w którym Radek usiłował
uporządkować stoliczek, aby się zmyć. W połowie drogi do wyjścia obejrzałam się
przez ramię. Patrzył na mnie błagalnym spojrzeniem, które powinno łamać mi
serce. Nie łamało. Czułam się zarówno beznadziejnie smutna, jak i dziko
szczęśliwa.
Gdy dotarłam do domu, pierwsze co zrobiłam,
to sprawdziłam pocztę. Milczała jak zaklęta, a ja zaczęłam się denerwować, że
Mikiemu mogło się coś stać. Pięć sekund później miałam ochotę walnąć się w
czoło za moje idiotyczne zachowanie. Wyłączyłam laptopa i obiecałam sobie nie
zerkać już dziś do skrzynki.
Nie wiem, dlaczego tak mi na tym
zależało. Usiadłam i sięgnęłam po książkę z anatomii, ale ciągle myślałam. Tak
właściwie, potrzebowałam kogoś, komu będę mogła się bezkarnie wygadać, kto
będzie mnie słuchał i kogoś, kto mnie nie zna. Zadziwiające, że komuś obcemu
mówiło się niektóre rzeczy łatwiej. Tak na początku to traktowałam. Miki miał
być dla mnie swojego rodzaju powiernikiem. Właściwie chciałam go wykorzystać.
Tymczasem teraz nie mogłabym powiedzieć, że mnie nie zna, bo to nie prawda. Zna
mnie, a ja go nie. I koniecznie chciałam, aby się odezwał, nie rozumiejąc,
dlaczego on tego nie robi. Nie przewidziałam, że tak jak ja wykorzystałam go,
on wykorzystał mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz