[Leokadia]
Niedziela, 18 marca 2012
Otworzyłam
okno w samochodzie maksymalnie. Chociaż na dworze było diabelsko zimno, ja
potrzebowałam nadmiernej ilości tlenu. Gdy tylko je zamykałam, robiło mi się
dziwnie duszno i słabo. Ogrzewanie wyłączyłam, a zamiast tego otworzyłam drugie
okno.
Właściwie
zaczęło się zwyczajnie. Robiłam obiad. Przewracałam mięso na patelni niemal
mechanicznie, wciąż myśląc o Radku. I nagle pojawiła się w mojej głowie pewna
myśl, którą teraz wdrążałam w życie.
Ana.
Zawsze tak się pojawia, gdy pomyślę o ludziach, którzy kiedyś przy mnie byli, a
których już nie ma. Ana. Anastazja. Dawno się z nią nie widziałam. Właściwie to
kiedy ją odwiedzałam? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, pewnie w grudniu, na
święta. Dawno temu. Zbyt dawno temu. Było dość wcześnie, raptem czternasta.
Rzuciłam wszystko, ubrałam się i pojechałam.
Wiatr
targał mi włosy. Czułam się niemal, jakbym jechała kabrioletem bez dachu przez
jakąś pustynię. Chociaż w moim przypadku było to po prostu zaorane pole i
chłodny wiatr. Ponadto miałam wrażenie, jakbym kierowała się do piekła, a nie do
siostry. I wcale by mi to nie przeszkadzało w tym momencie. Po prostu mnie to
nie obchodziło. Ból, jaki odczuwałam po zdradzie Radka, całkowicie mnie
wyjałowił. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie czułam nic, nic mnie nie
obchodziło, wszystko miałam gdzieś. Całkiem błogi stan. Chyba najlepszy z
możliwych.
Nachyliłam
się i zaczęłam po omacku szukać płyty, którą dostałam ostatnio od taty. Nie
udało mi się jej chwycić, za to udało mi się zjechać na sąsiedni pas, gdy przez
chwilę nie patrzyłam na drogę. Trąbiący tir doprowadził mnie do porządku, w
akompaniamencie ogromnego strachu, którego się najadłam. Grzecznie znalazłam
jakieś szersze pobocze, zjechałam, wyszukałam pudełko, włożyłam płytę do radia
i dopiero wtedy ruszyłam dalej. Dla pewności dwa razy zerknęłam w lusterka, czy
z tyłu nic nie jedzie.
Zawsze
jeździłam ostrożnie. Tymczasem teraz na drodze o maksymalnej prędkości
dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ja miałam na liczniku blisko sto
dwadzieścia. Ale zobojętniałam do tego stopnia, że ani radary ani własna śmierć
by mnie nie zatrzymała. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do Any. Ana. Jej imię
spowodowało, że zwolniłam.
– Jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy?
Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych?[1]
– W radiu zaśpiewał mi Marek Grechuta, a ja śpiewałam dalej z nim. Mój tata
uwielbiał taką muzykę. A w szczególności Grechutę i Niemena. Czasem wydawało mi
się, że jestem jego klonem, bo nawet muzyki słuchaliśmy tej samej. Nie
wspominając już po podobnych charakterach i o tym, że rozumieliśmy się bez
słów.
Dojechałam
w niecałe trzydzieści minut. To dość krótko, w tygodniu można jechać i dwie
godziny. Wyszłam z samochodu i uświadomiłam sobie, że nic nie kupiłam.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś straganu, ale wszystkich widocznie
odstraszyły wielkie, szare chmury unoszące się nad okolicą.
– Mówi się trudno – stwierdziłam.
Naciągnęłam
czapkę na głowę, nie chowając włosów pod kołnierz, pozwalając im swobodnie
unosić się na wietrze. Było bardzo zimno. Wcisnęłam ręce głęboko w kieszenie płaszcza
i ruszyłam przed siebie w kierunku wielkiej bramy. Dookoła panowała kompletna
cisza, moje kroki były jedynym odgłosem. Szum drzew, moje kroki, szare niebo.
Dodając do tego miejsce – sceneria rodem z horroru. Na mojej skórze pojawiła
się gęsia skórka; nie byłam do końca pewna, czy to aby na pewno z zimna.
Pamiętałam
taką scenę z dzieciństwa. Wróciłam z przedszkola do domu z czerwonymi oczami i
poczochranymi włosami. Mama wypytywała tatę, co mi jest, ale ja w samochodzie
ani wtedy nie chciałam mu nic powiedzieć. Pobiegłam po schodach do swojego
pokoju i się w nim zamknęłam. Nie miałam wówczas więcej niż pięć lat. Mówiąc
szczerze, byłam dość krnąbrnym dzieckiem. Najpierw przyszła do mnie mama, potem
tata, ale zawsze oglądali tylko moją zawziętą minę i zaciśnięte usta. Widać
doszli do wniosku, że jak będę chciała, to sama im powiem. Nie miałam zamiaru
nikomu się zwierzać, ale gdy kilkanaście minut później przyszła do mnie Ana,
język sam mi się rozwiązał.
Dla
mnie liczącej sobie pięć lat, ośmioletnia Anastazja była największym wzorem,
jaki mógł istnieć. Robiłam to co ona. Chciałam być taka jak ona. Zachowywałam
się niemal identycznie. Znałam na pamięć te same piosenki, moje lalki ubierałam
tak samo jak ubrane były jej lalki. Byłam jej małym cieniem, chociaż różniłyśmy
się diametralnie. Ana miała burzę ciemnych, kręconych włosów, niemal czarne
oczy i ciemną karnację. Wyglądała naprawdę egzotycznie w porównaniu do mojej
porcelanowej skóry, rudych włosów i bursztynowych oczu.
Opowiedziałam
jej o irytującym chłopcu z mojej grupy w przedszkolu, który ciągle za mną
chodził i ciągnął mnie za długi, rudy warkocz. I przezywał mnie „rudzielec”.
Anastazja wymyśliła mi sposób, jak się na nim odegrać tak, aby nie mógł na mnie
naskarżyć. Dziś to wydawało mi się dość nikczemne, dla pięcioletniej
dziewczynki była to sprawa życia i śmierci. Jakkolwiek, rady Any okazały się
skuteczne, a ona zyskała w moich oczach jeszcze więcej podziwu.
Skręciłam
w odpowiedni rząd. Przeszłam kilka metrów i stanęłam przed białym nagrobkiem
mojej małej siostry. Nachyliłam się i dotknęłam chłodnego kamienia, jakbym
mogła w ten sposób dotknąć jej, dać jej znak o swojej obecności, cokolwiek.
Zgarnęłam ręką kilka liści, które spadły na nagrobek. Poczułam się tak, jakbym
przyszła ją odwiedzić, ale nic dla niej nie miała, ani kwiatów, ani zniczy, ani
chociażby wkładu do zniczy, które już tu stały. O zapalniczce nie wspominając.
Usiadłam
z boku na ławce i wbiłam wzrok w złoty napis na białej płycie. Anastazja Ratka.
Urodzona dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
dziewiątego roku. Zmarła w dziewięćdziesiątym dziewiątym. W wieku dziesięciu
lat. Dlatego to wspomnienie jest dla mnie takie ważne. To jeden z
wyraźniejszych momentów, jaki z nią pamiętam. Miałam tylko siedem lat, moja
pamięć z tamtego okresu jest fragmentaryczna. Pamiętam za to wyraźnie rozpacz
rodziców. Wszystko wydarzyło się tak nagle. Anastazja wracała ze szkoły do
domu. Mieliśmy dość blisko do szkoły podstawowej. Samochód wyjechał znienacka.
Kierowca był na tyle pijany, aby nie zauważyć małej dziewczynki, idącej po
poboczu. Zahaczył ją i potrącił, a przy takiej prędkości dla niej okazało się
to być zabójcze w skutkach. Samochód uderzył w drzewo; kierowca zginął na
miejscu. Anę zabrali do szpitala, w którym wieczorem zmarła na skutek
odniesionych obrażeń. Tyle wiedziałam z opowieści mamy.
– Hej, mała – powiedziałam do niej. Potem
parsknęłam pod nosem i pokręciłam głową nad swoją głupotą, ale kontynuowałam.
Mimo tego iż wiedziałam, że ona nie może mnie usłyszeć. – Kiedyś opowiadałam ci
o Radku, pamiętasz? Pewnie poradziłabyś mi coś takiego jak w przedszkolu, ale
nie posłuchałabym ciebie. Teraz wiem, że miałabyś rację.
Zamilkłam.
Anastazja miałaby dziś dwadzieścia trzy lata. Kim by była? Studiowałaby? Jeśli
tak, to co? Jak by wyglądała? Mnóstwo pytań, żadnej odpowiedzi. Byłaby ode mnie
niższa czy wyższa, chudsza czy grubsza? Może dzieliłaby ze mną mieszkanie. To
samo na poznańskiej Wildzie, które ja odziedziczyłam po dziadku, dostałybyśmy
obie. Mieszkałybyśmy razem. Zajmowałaby ten wolny pokój, z którego zrobiłam
wielką graciarnię. Kłóciłybyśmy się o łazienkę. Podbierały sobie bez pytania
ubrania. Chodziły razem na imprezy. Pewnie byłybyśmy nierozłączne jak w
dzieciństwie. Żałowałam tych wszystkich chwil i momentów, które nigdy nie będą
miały miejsca. Brakowało mi jej. Tęskniłam za tym wszystkim, co mogłybyśmy
mieć, gdyby Ana żyła. Za tą relacją, przyjaźnią, poczuciem bezpieczeństwa,
bliskości, bo wiedziałabym, że ona jest przy mnie, najbliższa i najbardziej
zaufana mi osoba. Teraz na miejscu obok mnie, w którym stoi najlepsza
przyjaciółka czy przyjaciel, ktoś nam najbliższy, była wielka dziura. Nikogo
nie dopuściłam do siebie tak blisko, jak blisko była Anastazja.
Opowiadałam
jej różne rzeczy jeszcze pół godziny. Z letargu wyrwał mnie dzwoniący telefon.
Wystraszyłam się, a potem zaczęłam go szukać w torbie, jakby ten hałas zakłócał
ciszę i spokój tego miejsca. Wygrzebałam go, spojrzałam na wyświetlacz i
zamarłam. Dzwonił Radek. Rozłączyłam go, a potem wyłączyłam telefon. Nie
chciałam z nim rozmawiać. Dzwonił już nie pierwszy raz, zawsze go anulowałam,
ale do niego chyba nie docierało moje kategoryczne nie.
– Wszystkiego najlepszego – szepnęłam cicho,
uśmiechając się lekko pod nosem. – Homo toties moritur, quoties ammiti suos.[2]
Nie
zostawało mi już nic więcej niż dotrzeć do domu. Robiło się późno. W samotności
opuściłam cmentarz, wsiadłam do samochodu i oparłam czoło na kierownicy.
Trwałam tak jakiś czas, dopóki nie zaczęło mi doskwierać zimno. Uruchomiłam
ogrzewanie, włączyłam płytę Grechuty i ruszyłam w kierunku Poznania. Musiałam
wrócić do życia. Nie mogłam wiecznie uciekać. W drodze powrotnej zakodowałam
sobie w głowie, aby jutro wpaść do taty do szpitala i przypomnieć mu o
urodzinach mamy, które wypadały dzień przed urodzinami Any, dwudziestego marca.
Podwórko
przed kamienicą wyglądało jak zwykle. Dopiero gdy weszłam na klatkę schodową,
zauważyłam siedzącą na pierwszych stopniach Weronikę. Wyglądała na nieco
poirytowaną, a na mój widok podniosła się i ruszyła w moim kierunku z taką
miną, że chciałam zacząć uciekać.
– Dlaczego masz wyłączony telefon?! – ryknęła.
Nigdy za bardzo nie panowała nad swoimi nerwami, ale tego się nie spodziewałam.
Normalnie bym się kłóciła, ale nie teraz. Wzruszyłam ramionami, a na wspomnienie
Radka w moich oczach pojawiły się łzy. Wera musiała to zauważyć, bo spuściła
trochę z tonu. – Co się stało?
– Wejdziesz? – zapytałam, zamiast odpowiedzieć.
Pokiwała głową i ruszyła za mną.
Lucyfer
stał przy drzwiach i czekał na nas. Pewnie słyszał, jak otwieram drzwi.
– Hej, Lucek – powiedziała Weronika do mojego
kota.
Podrapałam go za uszkiem i ruszyłam do kuchni,
aby wstawić wodę na herbatę. Słyszałam, jak rozkosznie mruczy, więc pewnie
przykleił się do Weroniki.
Nie
powiedziałam dziewczynom ani słowa na temat tego, co zobaczyłam dziesięć dni
temu. Udawałam, że nic się nie stało, a gdy na uczelni wpadłam na Kaśkę,
udawałam, że jej nie widzę, lub się spieszę. Dziewczyny nie zauważyły niczego
podejrzanego. Włączyłam telefon i zaraz dostałam SMSa o kilku nowych
wiadomościach na poczcie głosowej. Nie zamierzałam ich odsłuchiwać, na nuż
któraś będzie od Radka.
Zrobiłam
herbatę i zaniosłam ją do pokoju. Płaszcz rzuciłam na rozgrzebane łóżko, a
potem opowiedziałam Weronice wszystko. Początkowo nie chciała mi wierzyć i
myślała, że żartuję, a potem mnie przytuliła i zaczęła pocieszać.
Pomyślałam
nad swoją reakcją na to wszystko. Początkowo sama nie chciałam w to uwierzyć.
Dopiero po pewnym czasie wszystko poczułam. Myślałam, że będzie tak idealnie i
bezboleśnie – głęboko się przeliczyłam. Nie da się tak po prostu wyrzucić ze
swojego życia kogoś, kto przez długi okres stanowił jego centrum. Po prostu się
nie da. Robiłam już wszystko. Wmawiałam sobie, że to on jest draniem i że to on
mnie zdradził. Właściwie nie wmawiałam, a usiłowałam to sobie uświadomić, bo
tak w istocie było. Na próżno. Potem stwierdziłam, że jest ślepy i głupi, bo
wolał Kaśkę – wierzyłam w to przez pięć minut, później wybuchłam płaczem i
poszłam schować się pod pościel. Równie marne efekty miało uświadomienie sobie,
że nic z tym nie zrobię, że to wszystko już było, minęło. Została myśl, że
Radek woli Kaśkę i że ja w jakiś sposób musiałam być niedoskonała, skoro mnie
nie chciał.
Rozpłakałam
się, a Weronika z cierpliwością godną anioła znosiła moje lamenty. Rzekomo
wcale mnie nie obchodzi to wszystko. I rzekomo uważam, że Radek skacze z
kwiatka na kwiatek i za chwile znajdzie sobie inną. Werka domyślała się że to
kłamstwo, zresztą właśnie była świadkiem, jak leżę zakopana pod pościelą i płaczę.
Poczułam,
że przestała mnie głaskać po głowie. Przez chwilę nasłuchiwałam. Łóżko
zaskrzypiało, gdy się podniosła. Słyszałam jej kroki na korytarzu. Odkryłam
głowę. Stała w progu mojej sypialni i mierzyła krytycznym spojrzeniem
wszędobylski bałagan. Miała na sobie kurtkę. Wystraszyłam się.
– Nie zamierzasz mnie chyba już zostawić? –
zapytałam spanikowanym głosem, jakby jej powrót do domu stanowił dla mnie
koniec świata. Może po części tak było.
Spojrzała
na mnie jak na małe, nierozumne dziecko. Lubiłam te jej spojrzenia. Uwielbiałam
ją nawet wtedy, gdy robiła ze mnie idiotkę. Właściwie nie wiem, dlaczego nigdy
nie została moją przyjaciółką. Miałyśmy do tego wszelkie warunki. Znamy się od
kilku lat, jej rodzina posiada kilka aptek na wschodzie Poznania, czyli od
mojej strony, ale jakoś nigdy nie byłyśmy sobie zbyt bliskie. Nasi ojcowie
poznali się, kiedy tata szukał dla mnie silnych antybiotyków, gdy nabawiłam się
zapalenia oskrzeli. Ojciec Wery się nad nim ulitował i specjalnie dla niego
otworzył aptekę w Boże Narodzenie.
– Zaraz wracam – odpowiedziała na moje pełne
wyrzutu i paniki pytanie, a potem odwróciła się, przeszła korytarz i wyszła na
zewnątrz. Miałam nadzieje, że wróci. Musiała wrócić.
Wygrzebałam
się spod kołdry i przejrzałam w lustrze. Jeśli wziąć pod uwagę mój wygląd,
odpowiedź na to, dlaczego Radek mnie zostawił, spadała niemal z nieba. Miałam
potargane włosy, fioletowe cienie pod oczami i wyschnięte usta. Mogłabym
również przysiąc, że na policzkach porobiły mi się rowki od łez.
Chciałam
wierzyć Radkowi w to, że naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego nagle znalazł się w
łóżku nago z Kaśką, ale nie potrafiłam. Nie umiałam wyrzucić jego zaskoczenia z
głowy. Wyglądał wtedy na takiego zdziwionego, jakbym... jakbym go przyłapała.
Jego tłumaczenia nie trzymały się ładu. Po prostu. Ciekawe, kiedy to wszystko
się zaczęło. Kiedy zainteresował się Kaśką, a ja stałam się jedynie zbędnym
dodatkiem do jego życia. Na samą myśl, że już nigdy nie będę mogła się do niego
przytulić, poczułam, jak zbierają mi się łzy w oczach. Wróciłam do łóżka,
podciągając nosem.
Trzasnęły
drzwi. Podskoczyłam wystraszona.
– Wera? – zawołałam, w ogóle nie spodziewając
się nikogo innego. Zerknęłam w kąt pokoju – stała tam wciąż listwa, z którą wskoczyłam do sypialni
ósmego marca. W razie czego może robić za moją obronę.
– Tak – krzyknęła. Słyszałam, jak rozpina zamek
błyskawiczny swojej kurtki, odstawia buty i drepcze do mnie po panelach. –
Standardowy zapas na złamane serce. – Wyciągnęła zza pleców opakowanie
chusteczek, ale takie duże, z dziesięcioma mniejszymi opakowaniami. Kiepsko
widziała moją stabilność psychiczną w takim razie, skoro liczyła, że zużyje sto
chusteczek higienicznych. – I to. – Złapałam chusteczki, które mi rzuciła.
Zniknęła za drzwiami, a potem wróciła, trzymając w ręce z dziesięć kolorowych
opakowań. – Alpen Gold winogronowo–orzechowy, Goplana mleczna, Milka łaciata,
bakaliowa Wedla, i malinowa również Wedla, czarna Goplana, Milka biała i
karmelowa – wymieniała po kolei i pokazywała mi daną tabliczkę. Wraz z kolejną
czekoladą, moje oczy były coraz większe, chociaż przyznam się, że na ostatnie
dwie patrzyłam z największą lubością. – Nussbeisser, Bąbolada biała i czarna i
jakiś dziwny Alpen Gold o smaku... limonki. Co to za wymysł? – Wera zmarszczyła
brwi i zaczęła oglądać zielonkawą czekoladę, a ja nie mogłam uwierzyć, że
naprawdę kupiła to wszystko. Dałabym sporo, aby widzieć minę kasjerki w
sklepie.
– I powiesz mi, że jak to zjem, moje serce
przestanie być złamane, tak? – zapytałam, drapiąc się po głowie i robiąc na
niej jeszcze większy bałagan. – Tylko daj mi jakiś rok, dobra? Bo inaczej nie
dam rady. Prędzej umrę niż zjem to na raz.
– Zjemy symbolicznie – odpowiedziała Wera,
patrząc na mnie jak na idiotkę. Znowu. – Musimy dbać o linię, w końcu nie
chcemy mieć cellulitu jak Kaśka, nie?
– No nie... – mruknęłam pod nosem, nic nie
rozumiejąc.
– Czekolada powoduje, że czujesz się
szczęśliwsza – dodała Wera i podeszła do łóżka.
Po
kolei z każdej tabliczki ułamała dwie kostki i ułożyła po dwóch stronach. To
samo zrobiła z pozostałymi czekoladami, tworząc w ten sposób dwa skupiska
kostek, w każdym było ich dwanaście. Pokazała na to palcem i powiedziała:
– Masz to zjeść. – Wskazała prawą stronę.
Wybrałam tę kostkę, która wyglądała na białą Bąboladę i zaczęłam jeść, kładąc
się na łóżku tak, aby móc sięgać ręką do stolika.
Weronika
położyła się w drugą stronę, na pościeli ułożyła słodycze. Leżałyśmy tak przez
dłuższą chwilę, w milczeniu, obserwując światło odbijające się od czegoś na
zewnątrz i strojące sufit dziesiątkami przecinających się wstęg. Objęłam się
rękoma, bo było mi zimno. Nagle uświadomiłam sobie, że to jedyne co mi teraz
zostało. Moje własne ręce. Moje własne ramiona. Nie posiadanie kogoś obok
siebie jest strasznie przytłaczające. Zwłaszcza, gdy traktujesz obecność tej
osoby jak codzienność i nagle zostaje ci zabrana. Rzeczywistość staje się inna.
Gorsza.
Leżałyśmy
tak cały wieczór, opowiadając sobie jakieś nic nieznaczące historie,
przeklinając facetów, Radka i różne inne rzeczy, z naszymi wykładowcami włącznie
– w końcu część z nich była mężczyznami. Dochodziła dwudziesta, gdy wyciągnęła
mnie z łóżka i kazała poszukać największej kartki, jaką posiadam. Spojrzałam na
nią, kompletnie niczego nie rozumiejąc.
– Po co ci taka duża kartka? – zapytałam,
przeczesując palcami włosy.
– I marker też by się przydał – dodała i ruszyła
do kuchni. Zablokowałam jej drogę sobą.
– Wera, do cholery – mruknęłam. – Po diabła ci
to?
– Słuchaj. Zrobimy sobie dekalog – odparła.
Zamrugałam i zmarszczyłam czoło.
Nie
komentowałam ekstrawaganckich pomysłów Weroniki. Po pewnym czasie każdy się do
nich przyzwyczajał. Dostarczyłam jej nawet dwa kolory markerów – czarny i
czerwony. Kartkę w formacie A3 również znalazłam, nie mam bladego pojęcia, skąd
mam taki duży blok, ale to nieważne. Ważne, że Wera była zadowolona.
– Chodzi ci o rzeczy, których nie możemy robić,
czy o takie, które powinnyśmy? – zapytałam, patrząc jak usiłuje wyprostować
kartkę. Wstała, rozejrzała się po mieszkaniu, a jej wzrok padł na regał stojący
w korytarzu. – A może dziesięć najważniejszych prawd życiowych? Myślę, że
„Faceci to dranie.” byłoby na pierwszym miejscu.
– Świetne! – wykrzyknęła, po czym nabazgrała to
jako punkt pierwszy. Jako drugi napisała coś w stylu, uwodzić i łamać serca.
Demoralizacja górą!
Wstąpiła
w nią nowa energia. Jakby przebywała za dużo na słońcu, co było fizycznie
niemożliwe – słońca dziś nie była. Może była w solarium? Gdy jednak dorwała się
do mojego laptopa i usłyszałam, co włączyła, stwierdziłam, że to chyba jednak
wrodzone a nie nabyte.
– CHIHUAHUA! – zaśpiewała i zaczęła tańczyć z tą
kartką papieru, na której wypisywała dekalog. Zatrzymała się nagle i spojrzała
na mnie. – Masz coś procentowego?
Najpierw
się wahałam, a potem miałam to gdzieś. Pokiwałam głową i poleciałam do kuchni,
wyciągając z lodówki nawet niezaczętą butelkę Finlandii Żurawinowej. Weronika
pisnęła z zachwytu, a potem wytrzasnęła dwa kieliszki.
– Lej – powiedziała. Otworzyłam butelkę i
nalałam, nie trafiając koniecznie do kieliszka. Ups. Jak już nie trafiałam, to
co będzie później? Chyba będziemy lać do szklanki, ma większy otwór.
Wypiłam
pierwszy kieliszek. Paliła mi gardło, ale nie obchodziło mnie to. Równie szybko
wypiłyśmy po drugim i trzecim kieliszku. Gdy wstałam, poczułam, że lekko kręci
mi się w głowie. Ale pijana nie byłam. Aż takiej słabej głowy to nie mam.
Spojrzałyśmy
z Werą na niedokończony dekalog.
– O czym jeszcze myślisz? – zapytała, jedząc
kolejną kosteczkę czekolady.
Wyrwałam
jej marker i dopisałam punkt trzeci i czwarty.
– Nie jeść czekolady. Ćwiczyć regularnie –
przeczytała. – Matko, dziewczyno, weź trochę wyluzuj. Od czekolady najwyżej ci
tyłek urośnie, a podobno faceci lubią takie, które mają na czym siedzieć i czym
oddychać.
– To wyjaśnia, dlaczego Radek wolał Kaśkę –
stwierdziłam. – Jaki ona ma tłuszcz, to nie ogarniesz.
– Wiesz, technicznie każdy ma tkankę tłuszczową,
bo ona ma wiele funkcji, na przykład... – zaczęła Weronika, tonem studenta
medycyny. Miałam ochotę jej przywalić.
– Zamknij się. Nalej – powiedziałam i poszukałam
w Internecie kolejnej piosenki adekwatnej do naszego humoru. Weronika nalewała
wódki do kieliszków i średnio jej to szło, więc przyniosłam jej szklanki z
kuchni. Spojrzała na mnie, a w jej oczach irytacja mieszała się z rozbawieniem.
Po
czwartym razie przestałam liczyć. Bardziej absorbujące okazało się tańczenie
Makareny i stanie w pozycji pionowej, a nie to, ile alkoholu krąży mi w żyłach.
Jako studentka medycyny powinnam wziąć pod uwagę także swoją masę ciała, wytrzymałość alkoholową, porę dnia,
stopień zmęczenia i to, jak szybko muszę dojść do siebie. Ale jakoś mi się nie
chciało.
Weronika
dopisywała pod punktem piątym „Zawsze się upijać.” i pod szóstym „Zawsze
tańczyć Makarenę.”, gdy zadzwonił mój telefon. Doskoczyłam do niego pierwsza,
wyprzedzając Weronikę, która zrzuciła po drodze kilka książek. Nawet nie
spojrzałam, kto dzwoni, tylko odebrałam.
– Haaaaaaalooo! – zawyłam do słuchawki.
Patrzyłam z głupim wyrazem twarzy, jak Wera usiłuje poukładać książki, które
zwaliła – Wera, za mało wypiłaś! – powiedziałam i dostałam napadu śmiechu,
zapominając, że właśnie z kimś rozmawiam przez telefon.
– Lotka? – Usłyszałam głos mamy w telefonie. –
Wszystko w porządku?
– W najlepszym, sir! – krzyknęłam. – Właściwie
twój zięć ma nową dziewczynę, wieeeeesz?!
– Że jak? Mój zięć? Że niby Radek? – Moja mama
kompletnie niczego nie rozumiała. Przecież mówię wyraźnie!
– Mamoooo, Radek! Radek! Ale w sumie... –
Podrapałam się po głowie. – Był beznadziejny w łóżku.
– SIIIIIKAAAM! – zawyła Wera, między jednym
wybuchem śmiechu a drugim.
– Byle nie na dywan! – powiedziałam. – Do kibla
marsz! Słuchaj, Wera. Z dywanu trudno to posprzątać i będzie śmierdziało. A tak
to rano dostaniesz mopa i podłogę wytrzesz. Ewentualnie ktoś może wdepnąć,
ale... Słuchaj! Znalazłam koszulkę Radka jeszcze jedną. Może robić za szmatę! –
Pisnęłam zadowolona z siebie.
– Lotka, co tam się dzieje? – Głos mojej mamy
był nieco podniesiony. Zupełnie o niej zapomniałam.
– Cześć, maaaamooo! Miło cię widzieć! –
Czknęłam. O kurczę, co ta pijacka czkawka tak szybko mnie odwiedziła?! – Nic
się nie dzieje! Nihil novi![3]
Mam tylko złamane serce, ale... ale wiesz co, Radek ma złamanego ptaszka. O
kurde, Wera, to genialne! A jakbyśmy tak spróbowały mu złamać to i owo...
– Wyobraziłam sobie, jak lecisz za Radkiem z
sekatorem, a interes... lata mu ochoczo na boki! – Wera kwiknęła. –
SIIIIIKAAAAAAM NOOOOO!
– MÓWIŁAM, ŻE MASZ SPADAĆ DO KIBLA! – ryknęłam.
– To pa, mamusiu. Ja też cię bardzo kocham. – Rozłączyłam się i położyłam
telefon na pierwszą, lepszą półkę.
Wepchnęłam
Weronikę siłą do łazienki, a potem oparłam się o drzwi, aby nie mogła ich
otworzyć. Odczekałam chwilę, aż załatwi swoje potrzeby i wyprostowałam się.
Świat dziwnie wirował.
– Wera! To jest rollercoaster za darmo! –
Usłyszałam jakiś huk z łazienki. – Wera? – Próbowałam otworzyć drzwi, ale małpa
się zamknęła. – Wera, otwieraj drzwi!
Otworzyła,
wyszła i zamknęła je za sobą tak, abym nie mogła zerknąć do środka.
– Co ty wyprawiasz?
– Niiiiic! Sikałam, ok?! – Wzruszyła ramionami.
– Chce mi się spać.
– Mnie też – przyznałam.
Dorwałyśmy
się do mojej szafy. Wywaliłyśmy prawie całą jej zawartość na podłogę, a potem
wynalazłyśmy coś dla Wery. Przebrałyśmy się i zaczęłyśmy wyścigi do łóżka.
Chyba zasnęłam gdzieś w połowie, bo nawet nie pamiętam, jak się kładłam.
[1]Marek Grechuta – Dni, których jeszcze nie znamy
[2]Łac. Człowiek tyle razy umiera, ile razy
traci swoich bliskich.
[3]Łac. Nic nowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz