poniedziałek, 15 września 2014

Rozdział III cz. I

[Leokadia]
Niedziela, 18 marca 2012

    Otworzyłam okno w samochodzie maksymalnie. Chociaż na dworze było diabelsko zimno, ja potrzebowałam nadmiernej ilości tlenu. Gdy tylko je zamykałam, robiło mi się dziwnie duszno i słabo. Ogrzewanie wyłączyłam, a zamiast tego otworzyłam drugie okno.
  Właściwie zaczęło się zwyczajnie. Robiłam obiad. Przewracałam mięso na patelni niemal mechanicznie, wciąż myśląc o Radku. I nagle pojawiła się w mojej głowie pewna myśl, którą teraz wdrążałam w życie.
  Ana. Zawsze tak się pojawia, gdy pomyślę o ludziach, którzy kiedyś przy mnie byli, a których już nie ma. Ana. Anastazja. Dawno się z nią nie widziałam. Właściwie to kiedy ją odwiedzałam? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, pewnie w grudniu, na święta. Dawno temu. Zbyt dawno temu. Było dość wcześnie, raptem czternasta. Rzuciłam wszystko, ubrałam się i pojechałam.
   Wiatr targał mi włosy. Czułam się niemal, jakbym jechała kabrioletem bez dachu przez jakąś pustynię. Chociaż w moim przypadku było to po prostu zaorane pole i chłodny wiatr. Ponadto miałam wrażenie, jakbym kierowała się do piekła, a nie do siostry. I wcale by mi to nie przeszkadzało w tym momencie. Po prostu mnie to nie obchodziło. Ból, jaki odczuwałam po zdradzie Radka, całkowicie mnie wyjałowił. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie czułam nic, nic mnie nie obchodziło, wszystko miałam gdzieś. Całkiem błogi stan. Chyba najlepszy z możliwych.
   Nachyliłam się i zaczęłam po omacku szukać płyty, którą dostałam ostatnio od taty. Nie udało mi się jej chwycić, za to udało mi się zjechać na sąsiedni pas, gdy przez chwilę nie patrzyłam na drogę. Trąbiący tir doprowadził mnie do porządku, w akompaniamencie ogromnego strachu, którego się najadłam. Grzecznie znalazłam jakieś szersze pobocze, zjechałam, wyszukałam pudełko, włożyłam płytę do radia i dopiero wtedy ruszyłam dalej. Dla pewności dwa razy zerknęłam w lusterka, czy z tyłu nic nie jedzie.
  Zawsze jeździłam ostrożnie. Tymczasem teraz na drodze o maksymalnej prędkości dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ja miałam na liczniku blisko sto dwadzieścia. Ale zobojętniałam do tego stopnia, że ani radary ani własna śmierć by mnie nie zatrzymała. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do Any. Ana. Jej imię spowodowało, że zwolniłam.
– Jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy? Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych?[1] – W radiu zaśpiewał mi Marek Grechuta, a ja śpiewałam dalej z nim. Mój tata uwielbiał taką muzykę. A w szczególności Grechutę i Niemena. Czasem wydawało mi się, że jestem jego klonem, bo nawet muzyki słuchaliśmy tej samej. Nie wspominając już po podobnych charakterach i o tym, że rozumieliśmy się bez słów.
    Dojechałam w niecałe trzydzieści minut. To dość krótko, w tygodniu można jechać i dwie godziny. Wyszłam z samochodu i uświadomiłam sobie, że nic nie kupiłam. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś straganu, ale wszystkich widocznie odstraszyły wielkie, szare chmury unoszące się nad okolicą.
– Mówi się trudno – stwierdziłam.   
  Naciągnęłam czapkę na głowę, nie chowając włosów pod kołnierz, pozwalając im swobodnie unosić się na wietrze. Było bardzo zimno. Wcisnęłam ręce głęboko w kieszenie płaszcza i ruszyłam przed siebie w kierunku wielkiej bramy. Dookoła panowała kompletna cisza, moje kroki były jedynym odgłosem. Szum drzew, moje kroki, szare niebo. Dodając do tego miejsce – sceneria rodem z horroru. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka; nie byłam do końca pewna, czy to aby na pewno z zimna.
  Pamiętałam taką scenę z dzieciństwa. Wróciłam z przedszkola do domu z czerwonymi oczami i poczochranymi włosami. Mama wypytywała tatę, co mi jest, ale ja w samochodzie ani wtedy nie chciałam mu nic powiedzieć. Pobiegłam po schodach do swojego pokoju i się w nim zamknęłam. Nie miałam wówczas więcej niż pięć lat. Mówiąc szczerze, byłam dość krnąbrnym dzieckiem. Najpierw przyszła do mnie mama, potem tata, ale zawsze oglądali tylko moją zawziętą minę i zaciśnięte usta. Widać doszli do wniosku, że jak będę chciała, to sama im powiem. Nie miałam zamiaru nikomu się zwierzać, ale gdy kilkanaście minut później przyszła do mnie Ana, język sam mi się rozwiązał.
  Dla mnie liczącej sobie pięć lat, ośmioletnia Anastazja była największym wzorem, jaki mógł istnieć. Robiłam to co ona. Chciałam być taka jak ona. Zachowywałam się niemal identycznie. Znałam na pamięć te same piosenki, moje lalki ubierałam tak samo jak ubrane były jej lalki. Byłam jej małym cieniem, chociaż różniłyśmy się diametralnie. Ana miała burzę ciemnych, kręconych włosów, niemal czarne oczy i ciemną karnację. Wyglądała naprawdę egzotycznie w porównaniu do mojej porcelanowej skóry, rudych włosów i bursztynowych oczu.
  Opowiedziałam jej o irytującym chłopcu z mojej grupy w przedszkolu, który ciągle za mną chodził i ciągnął mnie za długi, rudy warkocz. I przezywał mnie „rudzielec”. Anastazja wymyśliła mi sposób, jak się na nim odegrać tak, aby nie mógł na mnie naskarżyć. Dziś to wydawało mi się dość nikczemne, dla pięcioletniej dziewczynki była to sprawa życia i śmierci. Jakkolwiek, rady Any okazały się skuteczne, a ona zyskała w moich oczach jeszcze więcej podziwu.
  Skręciłam w odpowiedni rząd. Przeszłam kilka metrów i stanęłam przed białym nagrobkiem mojej małej siostry. Nachyliłam się i dotknęłam chłodnego kamienia, jakbym mogła w ten sposób dotknąć jej, dać jej znak o swojej obecności, cokolwiek. Zgarnęłam ręką kilka liści, które spadły na nagrobek. Poczułam się tak, jakbym przyszła ją odwiedzić, ale nic dla niej nie miała, ani kwiatów, ani zniczy, ani chociażby wkładu do zniczy, które już tu stały. O zapalniczce nie wspominając.
  Usiadłam z boku na ławce i wbiłam wzrok w złoty napis na białej płycie. Anastazja Ratka. Urodzona dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Zmarła w dziewięćdziesiątym dziewiątym. W wieku dziesięciu lat. Dlatego to wspomnienie jest dla mnie takie ważne. To jeden z wyraźniejszych momentów, jaki z nią pamiętam. Miałam tylko siedem lat, moja pamięć z tamtego okresu jest fragmentaryczna. Pamiętam za to wyraźnie rozpacz rodziców. Wszystko wydarzyło się tak nagle. Anastazja wracała ze szkoły do domu. Mieliśmy dość blisko do szkoły podstawowej. Samochód wyjechał znienacka. Kierowca był na tyle pijany, aby nie zauważyć małej dziewczynki, idącej po poboczu. Zahaczył ją i potrącił, a przy takiej prędkości dla niej okazało się to być zabójcze w skutkach. Samochód uderzył w drzewo; kierowca zginął na miejscu. Anę zabrali do szpitala, w którym wieczorem zmarła na skutek odniesionych obrażeń. Tyle wiedziałam z opowieści mamy.
– Hej, mała – powiedziałam do niej. Potem parsknęłam pod nosem i pokręciłam głową nad swoją głupotą, ale kontynuowałam. Mimo tego iż wiedziałam, że ona nie może mnie usłyszeć. – Kiedyś opowiadałam ci o Radku, pamiętasz? Pewnie poradziłabyś mi coś takiego jak w przedszkolu, ale nie posłuchałabym ciebie. Teraz wiem, że miałabyś rację.
   Zamilkłam. Anastazja miałaby dziś dwadzieścia trzy lata. Kim by była? Studiowałaby? Jeśli tak, to co? Jak by wyglądała? Mnóstwo pytań, żadnej odpowiedzi. Byłaby ode mnie niższa czy wyższa, chudsza czy grubsza? Może dzieliłaby ze mną mieszkanie. To samo na poznańskiej Wildzie, które ja odziedziczyłam po dziadku, dostałybyśmy obie. Mieszkałybyśmy razem. Zajmowałaby ten wolny pokój, z którego zrobiłam wielką graciarnię. Kłóciłybyśmy się o łazienkę. Podbierały sobie bez pytania ubrania. Chodziły razem na imprezy. Pewnie byłybyśmy nierozłączne jak w dzieciństwie. Żałowałam tych wszystkich chwil i momentów, które nigdy nie będą miały miejsca. Brakowało mi jej. Tęskniłam za tym wszystkim, co mogłybyśmy mieć, gdyby Ana żyła. Za tą relacją, przyjaźnią, poczuciem bezpieczeństwa, bliskości, bo wiedziałabym, że ona jest przy mnie, najbliższa i najbardziej zaufana mi osoba. Teraz na miejscu obok mnie, w którym stoi najlepsza przyjaciółka czy przyjaciel, ktoś nam najbliższy, była wielka dziura. Nikogo nie dopuściłam do siebie tak blisko, jak blisko była Anastazja.
  Opowiadałam jej różne rzeczy jeszcze pół godziny. Z letargu wyrwał mnie dzwoniący telefon. Wystraszyłam się, a potem zaczęłam go szukać w torbie, jakby ten hałas zakłócał ciszę i spokój tego miejsca. Wygrzebałam go, spojrzałam na wyświetlacz i zamarłam. Dzwonił Radek. Rozłączyłam go, a potem wyłączyłam telefon. Nie chciałam z nim rozmawiać. Dzwonił już nie pierwszy raz, zawsze go anulowałam, ale do niego chyba nie docierało moje kategoryczne nie.
– Wszystkiego najlepszego – szepnęłam cicho, uśmiechając się lekko pod nosem. – Homo toties moritur, quoties ammiti suos.[2]
   Nie zostawało mi już nic więcej niż dotrzeć do domu. Robiło się późno. W samotności opuściłam cmentarz, wsiadłam do samochodu i oparłam czoło na kierownicy. Trwałam tak jakiś czas, dopóki nie zaczęło mi doskwierać zimno. Uruchomiłam ogrzewanie, włączyłam płytę Grechuty i ruszyłam w kierunku Poznania. Musiałam wrócić do życia. Nie mogłam wiecznie uciekać. W drodze powrotnej zakodowałam sobie w głowie, aby jutro wpaść do taty do szpitala i przypomnieć mu o urodzinach mamy, które wypadały dzień przed urodzinami Any, dwudziestego marca.
  Podwórko przed kamienicą wyglądało jak zwykle. Dopiero gdy weszłam na klatkę schodową, zauważyłam siedzącą na pierwszych stopniach Weronikę. Wyglądała na nieco poirytowaną, a na mój widok podniosła się i ruszyła w moim kierunku z taką miną, że chciałam zacząć uciekać.
– Dlaczego masz wyłączony telefon?! – ryknęła. Nigdy za bardzo nie panowała nad swoimi nerwami, ale tego się nie spodziewałam. Normalnie bym się kłóciła, ale nie teraz. Wzruszyłam ramionami, a na wspomnienie Radka w moich oczach pojawiły się łzy. Wera musiała to zauważyć, bo spuściła trochę z tonu. – Co się stało?
– Wejdziesz? – zapytałam, zamiast odpowiedzieć. Pokiwała głową i ruszyła za mną.
   Lucyfer stał przy drzwiach i czekał na nas. Pewnie słyszał, jak otwieram drzwi.
– Hej, Lucek – powiedziała Weronika do mojego kota.
Podrapałam go za uszkiem i ruszyłam do kuchni, aby wstawić wodę na herbatę. Słyszałam, jak rozkosznie mruczy, więc pewnie przykleił się do Weroniki.
Nie powiedziałam dziewczynom ani słowa na temat tego, co zobaczyłam dziesięć dni temu. Udawałam, że nic się nie stało, a gdy na uczelni wpadłam na Kaśkę, udawałam, że jej nie widzę, lub się spieszę. Dziewczyny nie zauważyły niczego podejrzanego. Włączyłam telefon i zaraz dostałam SMSa o kilku nowych wiadomościach na poczcie głosowej. Nie zamierzałam ich odsłuchiwać, na nuż któraś będzie od Radka.
 Zrobiłam herbatę i zaniosłam ją do pokoju. Płaszcz rzuciłam na rozgrzebane łóżko, a potem opowiedziałam Weronice wszystko. Początkowo nie chciała mi wierzyć i myślała, że żartuję, a potem mnie przytuliła i zaczęła pocieszać.
 Pomyślałam nad swoją reakcją na to wszystko. Początkowo sama nie chciałam w to uwierzyć. Dopiero po pewnym czasie wszystko poczułam. Myślałam, że będzie tak idealnie i bezboleśnie – głęboko się przeliczyłam. Nie da się tak po prostu wyrzucić ze swojego życia kogoś, kto przez długi okres stanowił jego centrum. Po prostu się nie da. Robiłam już wszystko. Wmawiałam sobie, że to on jest draniem i że to on mnie zdradził. Właściwie nie wmawiałam, a usiłowałam to sobie uświadomić, bo tak w istocie było. Na próżno. Potem stwierdziłam, że jest ślepy i głupi, bo wolał Kaśkę – wierzyłam w to przez pięć minut, później wybuchłam płaczem i poszłam schować się pod pościel. Równie marne efekty miało uświadomienie sobie, że nic z tym nie zrobię, że to wszystko już było, minęło. Została myśl, że Radek woli Kaśkę i że ja w jakiś sposób musiałam być niedoskonała, skoro mnie nie chciał.
  Rozpłakałam się, a Weronika z cierpliwością godną anioła znosiła moje lamenty. Rzekomo wcale mnie nie obchodzi to wszystko. I rzekomo uważam, że Radek skacze z kwiatka na kwiatek i za chwile znajdzie sobie inną. Werka domyślała się że to kłamstwo, zresztą właśnie była świadkiem, jak leżę zakopana pod pościelą i płaczę.
 Poczułam, że przestała mnie głaskać po głowie. Przez chwilę nasłuchiwałam. Łóżko zaskrzypiało, gdy się podniosła. Słyszałam jej kroki na korytarzu. Odkryłam głowę. Stała w progu mojej sypialni i mierzyła krytycznym spojrzeniem wszędobylski bałagan. Miała na sobie kurtkę. Wystraszyłam się.
– Nie zamierzasz mnie chyba już zostawić? – zapytałam spanikowanym głosem, jakby jej powrót do domu stanowił dla mnie koniec świata. Może po części tak było.
  Spojrzała na mnie jak na małe, nierozumne dziecko. Lubiłam te jej spojrzenia. Uwielbiałam ją nawet wtedy, gdy robiła ze mnie idiotkę. Właściwie nie wiem, dlaczego nigdy nie została moją przyjaciółką. Miałyśmy do tego wszelkie warunki. Znamy się od kilku lat, jej rodzina posiada kilka aptek na wschodzie Poznania, czyli od mojej strony, ale jakoś nigdy nie byłyśmy sobie zbyt bliskie. Nasi ojcowie poznali się, kiedy tata szukał dla mnie silnych antybiotyków, gdy nabawiłam się zapalenia oskrzeli. Ojciec Wery się nad nim ulitował i specjalnie dla niego otworzył aptekę w Boże Narodzenie.
– Zaraz wracam – odpowiedziała na moje pełne wyrzutu i paniki pytanie, a potem odwróciła się, przeszła korytarz i wyszła na zewnątrz. Miałam nadzieje, że wróci. Musiała wrócić.
  Wygrzebałam się spod kołdry i przejrzałam w lustrze. Jeśli wziąć pod uwagę mój wygląd, odpowiedź na to, dlaczego Radek mnie zostawił, spadała niemal z nieba. Miałam potargane włosy, fioletowe cienie pod oczami i wyschnięte usta. Mogłabym również przysiąc, że na policzkach porobiły mi się rowki od łez.
   Chciałam wierzyć Radkowi w to, że naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego nagle znalazł się w łóżku nago z Kaśką, ale nie potrafiłam. Nie umiałam wyrzucić jego zaskoczenia z głowy. Wyglądał wtedy na takiego zdziwionego, jakbym... jakbym go przyłapała. Jego tłumaczenia nie trzymały się ładu. Po prostu. Ciekawe, kiedy to wszystko się zaczęło. Kiedy zainteresował się Kaśką, a ja stałam się jedynie zbędnym dodatkiem do jego życia. Na samą myśl, że już nigdy nie będę mogła się do niego przytulić, poczułam, jak zbierają mi się łzy w oczach. Wróciłam do łóżka, podciągając nosem.
    Trzasnęły drzwi. Podskoczyłam wystraszona.
– Wera? – zawołałam, w ogóle nie spodziewając się nikogo innego. Zerknęłam w kąt pokoju – stała tam  wciąż listwa, z którą wskoczyłam do sypialni ósmego marca. W razie czego może robić za moją obronę.
– Tak – krzyknęła. Słyszałam, jak rozpina zamek błyskawiczny swojej kurtki, odstawia buty i drepcze do mnie po panelach. – Standardowy zapas na złamane serce. – Wyciągnęła zza pleców opakowanie chusteczek, ale takie duże, z dziesięcioma mniejszymi opakowaniami. Kiepsko widziała moją stabilność psychiczną w takim razie, skoro liczyła, że zużyje sto chusteczek higienicznych. – I to. – Złapałam chusteczki, które mi rzuciła. Zniknęła za drzwiami, a potem wróciła, trzymając w ręce z dziesięć kolorowych opakowań. – Alpen Gold winogronowo–orzechowy, Goplana mleczna, Milka łaciata, bakaliowa Wedla, i malinowa również Wedla, czarna Goplana, Milka biała i karmelowa – wymieniała po kolei i pokazywała mi daną tabliczkę. Wraz z kolejną czekoladą, moje oczy były coraz większe, chociaż przyznam się, że na ostatnie dwie patrzyłam z największą lubością. – Nussbeisser, Bąbolada biała i czarna i jakiś dziwny Alpen Gold o smaku... limonki. Co to za wymysł? – Wera zmarszczyła brwi i zaczęła oglądać zielonkawą czekoladę, a ja nie mogłam uwierzyć, że naprawdę kupiła to wszystko. Dałabym sporo, aby widzieć minę kasjerki w sklepie.
– I powiesz mi, że jak to zjem, moje serce przestanie być złamane, tak? – zapytałam, drapiąc się po głowie i robiąc na niej jeszcze większy bałagan. – Tylko daj mi jakiś rok, dobra? Bo inaczej nie dam rady. Prędzej umrę niż zjem to na raz.
– Zjemy symbolicznie – odpowiedziała Wera, patrząc na mnie jak na idiotkę. Znowu. – Musimy dbać o linię, w końcu nie chcemy mieć cellulitu jak Kaśka, nie?
– No nie... – mruknęłam pod nosem, nic nie rozumiejąc.
– Czekolada powoduje, że czujesz się szczęśliwsza – dodała Wera i podeszła do łóżka.
  Po kolei z każdej tabliczki ułamała dwie kostki i ułożyła po dwóch stronach. To samo zrobiła z pozostałymi czekoladami, tworząc w ten sposób dwa skupiska kostek, w każdym było ich dwanaście. Pokazała na to palcem i powiedziała:
– Masz to zjeść. – Wskazała prawą stronę. Wybrałam tę kostkę, która wyglądała na białą Bąboladę i zaczęłam jeść, kładąc się na łóżku tak, aby móc sięgać ręką do stolika.
   Weronika położyła się w drugą stronę, na pościeli ułożyła słodycze. Leżałyśmy tak przez dłuższą chwilę, w milczeniu, obserwując światło odbijające się od czegoś na zewnątrz i strojące sufit dziesiątkami przecinających się wstęg. Objęłam się rękoma, bo było mi zimno. Nagle uświadomiłam sobie, że to jedyne co mi teraz zostało. Moje własne ręce. Moje własne ramiona. Nie posiadanie kogoś obok siebie jest strasznie przytłaczające. Zwłaszcza, gdy traktujesz obecność tej osoby jak codzienność i nagle zostaje ci zabrana. Rzeczywistość staje się inna. Gorsza.
   Leżałyśmy tak cały wieczór, opowiadając sobie jakieś nic nieznaczące historie, przeklinając facetów, Radka i różne inne rzeczy, z naszymi wykładowcami włącznie – w końcu część z nich była mężczyznami. Dochodziła dwudziesta, gdy wyciągnęła mnie z łóżka i kazała poszukać największej kartki, jaką posiadam. Spojrzałam na nią, kompletnie niczego nie rozumiejąc.
– Po co ci taka duża kartka? – zapytałam, przeczesując palcami włosy.
– I marker też by się przydał – dodała i ruszyła do kuchni. Zablokowałam jej drogę sobą.
– Wera, do cholery – mruknęłam. – Po diabła ci to?
– Słuchaj. Zrobimy sobie dekalog – odparła. Zamrugałam i zmarszczyłam czoło.
   Nie komentowałam ekstrawaganckich pomysłów Weroniki. Po pewnym czasie każdy się do nich przyzwyczajał. Dostarczyłam jej nawet dwa kolory markerów – czarny i czerwony. Kartkę w formacie A3 również znalazłam, nie mam bladego pojęcia, skąd mam taki duży blok, ale to nieważne. Ważne, że Wera była zadowolona.
– Chodzi ci o rzeczy, których nie możemy robić, czy o takie, które powinnyśmy? – zapytałam, patrząc jak usiłuje wyprostować kartkę. Wstała, rozejrzała się po mieszkaniu, a jej wzrok padł na regał stojący w korytarzu. – A może dziesięć najważniejszych prawd życiowych? Myślę, że „Faceci to dranie.” byłoby na pierwszym miejscu.
– Świetne! – wykrzyknęła, po czym nabazgrała to jako punkt pierwszy. Jako drugi napisała coś w stylu, uwodzić i łamać serca. Demoralizacja górą!
 Wstąpiła w nią nowa energia. Jakby przebywała za dużo na słońcu, co było fizycznie niemożliwe – słońca dziś nie była. Może była w solarium? Gdy jednak dorwała się do mojego laptopa i usłyszałam, co włączyła, stwierdziłam, że to chyba jednak wrodzone a nie nabyte.
– CHIHUAHUA! – zaśpiewała i zaczęła tańczyć z tą kartką papieru, na której wypisywała dekalog. Zatrzymała się nagle i spojrzała na mnie. – Masz coś procentowego?
   Najpierw się wahałam, a potem miałam to gdzieś. Pokiwałam głową i poleciałam do kuchni, wyciągając z lodówki nawet niezaczętą butelkę Finlandii Żurawinowej. Weronika pisnęła z zachwytu, a potem wytrzasnęła dwa kieliszki.
– Lej – powiedziała. Otworzyłam butelkę i nalałam, nie trafiając koniecznie do kieliszka. Ups. Jak już nie trafiałam, to co będzie później? Chyba będziemy lać do szklanki, ma większy otwór.
  Wypiłam pierwszy kieliszek. Paliła mi gardło, ale nie obchodziło mnie to. Równie szybko wypiłyśmy po drugim i trzecim kieliszku. Gdy wstałam, poczułam, że lekko kręci mi się w głowie. Ale pijana nie byłam. Aż takiej słabej głowy to nie mam.
  Spojrzałyśmy z Werą na niedokończony dekalog.
– O czym jeszcze myślisz? – zapytała, jedząc kolejną kosteczkę czekolady.
  Wyrwałam jej marker i dopisałam punkt trzeci i czwarty.
– Nie jeść czekolady. Ćwiczyć regularnie – przeczytała. – Matko, dziewczyno, weź trochę wyluzuj. Od czekolady najwyżej ci tyłek urośnie, a podobno faceci lubią takie, które mają na czym siedzieć i czym oddychać.
– To wyjaśnia, dlaczego Radek wolał Kaśkę – stwierdziłam. – Jaki ona ma tłuszcz, to nie ogarniesz.
– Wiesz, technicznie każdy ma tkankę tłuszczową, bo ona ma wiele funkcji, na przykład... – zaczęła Weronika, tonem studenta medycyny. Miałam ochotę jej przywalić.
– Zamknij się. Nalej – powiedziałam i poszukałam w Internecie kolejnej piosenki adekwatnej do naszego humoru. Weronika nalewała wódki do kieliszków i średnio jej to szło, więc przyniosłam jej szklanki z kuchni. Spojrzała na mnie, a w jej oczach irytacja mieszała się z rozbawieniem.
  Po czwartym razie przestałam liczyć. Bardziej absorbujące okazało się tańczenie Makareny i stanie w pozycji pionowej, a nie to, ile alkoholu krąży mi w żyłach. Jako studentka medycyny powinnam wziąć pod uwagę także swoją masę ciała, wytrzymałość alkoholową, porę dnia, stopień zmęczenia i to, jak szybko muszę dojść do siebie. Ale jakoś mi się nie chciało.
 Weronika dopisywała pod punktem piątym „Zawsze się upijać.” i pod szóstym „Zawsze tańczyć Makarenę.”, gdy zadzwonił mój telefon. Doskoczyłam do niego pierwsza, wyprzedzając Weronikę, która zrzuciła po drodze kilka książek. Nawet nie spojrzałam, kto dzwoni, tylko odebrałam.
– Haaaaaaalooo! – zawyłam do słuchawki. Patrzyłam z głupim wyrazem twarzy, jak Wera usiłuje poukładać książki, które zwaliła – Wera, za mało wypiłaś! – powiedziałam i dostałam napadu śmiechu, zapominając, że właśnie z kimś rozmawiam przez telefon.
– Lotka? – Usłyszałam głos mamy w telefonie. – Wszystko w porządku?
– W najlepszym, sir! – krzyknęłam. – Właściwie twój zięć ma nową dziewczynę, wieeeeesz?!
– Że jak? Mój zięć? Że niby Radek? – Moja mama kompletnie niczego nie rozumiała. Przecież mówię wyraźnie!
– Mamoooo, Radek! Radek! Ale w sumie... – Podrapałam się po głowie. – Był beznadziejny w łóżku.
– SIIIIIKAAAM! – zawyła Wera, między jednym wybuchem śmiechu a drugim.
– Byle nie na dywan! – powiedziałam. – Do kibla marsz! Słuchaj, Wera. Z dywanu trudno to posprzątać i będzie śmierdziało. A tak to rano dostaniesz mopa i podłogę wytrzesz. Ewentualnie ktoś może wdepnąć, ale... Słuchaj! Znalazłam koszulkę Radka jeszcze jedną. Może robić za szmatę! – Pisnęłam zadowolona z siebie.
– Lotka, co tam się dzieje? – Głos mojej mamy był nieco podniesiony. Zupełnie o niej zapomniałam.
– Cześć, maaaamooo! Miło cię widzieć! – Czknęłam. O kurczę, co ta pijacka czkawka tak szybko mnie odwiedziła?! – Nic się nie dzieje! Nihil novi![3] Mam tylko złamane serce, ale... ale wiesz co, Radek ma złamanego ptaszka. O kurde, Wera, to genialne! A jakbyśmy tak spróbowały mu złamać to i owo...
– Wyobraziłam sobie, jak lecisz za Radkiem z sekatorem, a interes... lata mu ochoczo na boki! – Wera kwiknęła. – SIIIIIKAAAAAAM NOOOOO!
– MÓWIŁAM, ŻE MASZ SPADAĆ DO KIBLA! – ryknęłam. – To pa, mamusiu. Ja też cię bardzo kocham. – Rozłączyłam się i położyłam telefon na pierwszą, lepszą półkę.
 Wepchnęłam Weronikę siłą do łazienki, a potem oparłam się o drzwi, aby nie mogła ich otworzyć. Odczekałam chwilę, aż załatwi swoje potrzeby i wyprostowałam się. Świat dziwnie wirował.
– Wera! To jest rollercoaster za darmo! – Usłyszałam jakiś huk z łazienki. – Wera? – Próbowałam otworzyć drzwi, ale małpa się zamknęła. – Wera, otwieraj drzwi!
  Otworzyła, wyszła i zamknęła je za sobą tak, abym nie mogła zerknąć do środka.
– Co ty wyprawiasz?
– Niiiiic! Sikałam, ok?! – Wzruszyła ramionami. – Chce mi się spać.
– Mnie też – przyznałam.
 Dorwałyśmy się do mojej szafy. Wywaliłyśmy prawie całą jej zawartość na podłogę, a potem wynalazłyśmy coś dla Wery. Przebrałyśmy się i zaczęłyśmy wyścigi do łóżka. Chyba zasnęłam gdzieś w połowie, bo nawet nie pamiętam, jak się kładłam.




[1]Marek Grechuta – Dni, których jeszcze nie znamy
[2]Łac. Człowiek tyle razy umiera, ile razy traci swoich bliskich.
[3]Łac. Nic nowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy