[Leokadia]
Niedziela, 25 marca 2012
Dreptałam
po kuchni za mamą. Przestawiała kolejne garnki i patelnie, jakby od tego
zależały dalsze losy świata. Z pewnością to ważne, czy na dolnej półce stoi ten
komplet metalowych garnków czy patelnie. Jeśli spojrzeć na to ze strony
potencjalnej samoobrony, to mama źle wszystko poukładała. Aby sięgnąć patelnię
musiałabym kucnąć, a to odbiera mi czas. A ona w końcu jest bardziej przydatnym
narzędziem do samoobrony.
–
Mamo, błagam – jęknęłam z rozpaczą, kręcąc głową i odganiając dziwne myśli.
Przed oczami przeleciała mi wizja rodem z Hancock'a,
jak to uderzam Radka patelnią w pustą czaszkę. Zamknęłam oczy i usiłowałam się
ogarnąć. Przynajmniej mentalnie. – Naucz mnie gotować – mruknęłam.
Jej
spojrzenie było zdziwione. W sumie nie. Było zszokowane. Jakbym poprosiła ją o
naukę... nawet nie wiem czego. Skakania po drzewach? Latania? Pewnie w jej
mniemaniu moje gotowanie było równie możliwe co jej leśne akrobacje. Czyli mission impossible.
Och,
Boże, dlaczego przyjechałam akurat wtedy, gdy miała dzień wolny i postawiła
sobie za punkt honoru wyczyścić kuchnię do połysku?
–
Ale popatrz – zaczęłam, nieświadomie kopiąc sobie dołek pod nogami. – Kiedyś
będę miała męża, więc muszę umieć gotować.
–
Masz na myśli Radka? Właśnie. Co jest z Radkiem? Przez telefon coś
wspominałaś... – zaczęła, ale urwała nagle na widok mojej miny.
Usiadłam
na kanapie, podczas gdy ona kończyła porządkować kuchnię. Nakręcałam sobie na
palec pasmo włosów, nie wiedząc, co powinnam powiedzieć mamie. Trwałyśmy w
ciszy przez kilka minut, które zakłócało jedynie tykanie zegara ściennego.
–
Co chcesz wiedzieć? – zapytałam po prostu, ale nie dałam jej czasu na
odpowiedź. – Znalazłam go w moim mieszkaniu... – zawahałam się. – W łóżku z
Kaśką – dokończyłam. Mama znacznie lepiej niż tata orientowała się wśród moich
znajomych. Uwielbiała, gdy o nich opowiadałam, więc zdawała sobie sprawę, że
Kaśka jest moją koleżanką. A raczej nią była. – Wiesz, to ta dziewczyna, która
mnie z nim poznała, oni razem studiują – dodałam.
–
Wiem – odpowiedziała mama. – Pamiętam, jak mi to mówiłaś.
Mama
właściwie nie umiała mnie pocieszyć. Chociaż wkładała w to całe serce, jej
ogólne umiejętności podnoszenia ludzi na duchu były raczej zerowe, żeby nie
powiedzieć ujemne. Nie winiłam jej za to, każdy pociesza na swój sposób, a że
jej nie do końca na mnie działał... Usiłowała wybić mi z głowy myśl, że jestem
niedoskonała. To Radek jest beznadziejny i nie nadaje się na chłopaka, skoro
mnie zdradził. Może w końcu powinnam zacząć w to wierzyć. Najpierw Weronika,
teraz mama, obie uważały tak samo.
Pobiegła
na piętro i po pięciu minutach wróciła już przebrana i gotowa do wyjścia.
–
Jednak nauczę cię gotować – powiedziała. – Zrobimy tacie niespodziankę i
ugotujesz mu rosół.
Niemal
jęknęłam. Oparłam się o ścianę, podczas gdy ona wygrzebywała z szafki buty.
–
Nie znam tych szpilek – zauważyłam. – Znowu kupiłaś kolejne? – Powstrzymywałam
się, aby nie spojrzeć na nią z dezaprobatą.
–
Takich jeszcze nie mam – mruknęła cicho i sięgnęła po płaszcz. Stanęłam za nią
i poprawiłam jej kołnierz. Moje pięciocentymetrowe obcasy nie mogły równać się
z jej ponad dziesięciocentymetrowymi szpilkami i byłyśmy teraz równego wzrostu.
Podziwiałam ją, że umie jeździć w takich butach samochodem. Doprawdy, kobiety
powinny dostawać medal za chodzenie w butach na szpilkach. Albo bieganie. To
też umiem.
–
A co na to tata? – zapytałam.
–
Po pewnym czasie zrozumiał, że takich butów naprawdę jeszcze nie mam –
odpowiedziała krótko, kończąc nasza dyskusję.
Dla
własnego bezpieczeństwa nie zadawałam więcej pytań.
W
sklepie spędziłyśmy pół godziny, więc gdy wróciłyśmy do domu zaopatrzone w
różne rodzaje mięsa, których nie odróżniałam, ogromną włoszczyznę i makaron,
dochodziła już piętnasta. Mama wlała wody do garnka, a potem wrzuciła tam
mięso. Obserwowałam, co robi, siadając na taborecie w kuchni.
–
Najpierw musisz wrzucić mięso do wody i czekać, aż się zagotuje – zaczęła tonem
znawcy, a ja się zmyłam. – I co, koniec gotowania? Wymiękłaś? – zawołała za
mną, ale ja kierowałam się już do salonu.
Przejechałam
palcem po drewnie. Było idealnie gładkie. Podniosłam palec do oczu – ani grama
kurzu. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Wyłaził ze mnie meloman. Delikatnie
uniosłam pokrywę i przysunęłam sobie krzesełko. Ciekawe, jak dawno ktoś
ostatnio na nim grał. Nacisnęłam jeden klawisz, a potem całą serię. Skupiłam
wzrok na bieli i czerni klawiszy i zaczęłam grać. Jak ja za tym tęskniłam!
Czasem kusiło mnie, aby namówić rodziców do przywiezienia mi tego pianina do
Poznania, ale wiedziałam, że sąsiedzi by oszaleli.
–
Co grasz? – zapytała mama, stojąc w przejściu i opierając się ramieniem o futrynę.
– Wiem, że to znam, ale nie mogę sobie przypomnieć kompozytora, o tytule nie
wspominając.
–
Beethoven – mruknęłam. Mina mamy mówiła wyraźnie, że się tego spodziewała. Ba,
była wręcz pewna. – Sonata księżycowa. – Pokiwała głową. – Jest strasznie rozstrojone.
Tata w ogóle gra na nim?
–
No coś ty – żachnęła się mama. – Nigdy. Nawet nie zerknie na nie. Nie ma czasu. A poza tym obie wiemy, że nie przepada za graniem.
Pokiwałam głową. Nie tylko bycie lekarzem przechodziło w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Można powiedzieć, że to pianino również. Mój dziadek był lekarzem, a babcia pianistką. Posłali mojego ojca do szkoły muzycznej, którą opuścił, aby dostać się na studia medyczne tuż po śmierci mojej babci. Dziś umiał grać, ale zarzekał się, że już nigdy tego nie zrobi. Zupełnie inaczej było ze mną i z Anastazją. My się zakochałyśmy w brzmieniu tego instrumentu od razu. Chodziłyśmy na lekcje z entuzjazmem. Anastazję zawsze wychwalano, jakby miała być nadzieją muzyczną tego kraju. Ja byłam młodsza, więc grałam krócej, ale również dobrze. Po śmierci Any moja pasja do grania jeszcze bardziej urosła i potrafiłam siadać do pianina codziennie. Lekcje skończyły się wraz z pójściem do liceum, bo po prostu nie miałam na nie czasu, a teraz, gdy wyjechałam do Poznania, w ogóle nie grałam. Gdy bywałam w domu miałam mnóstwo innych zajęć i po prostu zapominałam o pianinie.
Pokiwałam głową. Nie tylko bycie lekarzem przechodziło w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Można powiedzieć, że to pianino również. Mój dziadek był lekarzem, a babcia pianistką. Posłali mojego ojca do szkoły muzycznej, którą opuścił, aby dostać się na studia medyczne tuż po śmierci mojej babci. Dziś umiał grać, ale zarzekał się, że już nigdy tego nie zrobi. Zupełnie inaczej było ze mną i z Anastazją. My się zakochałyśmy w brzmieniu tego instrumentu od razu. Chodziłyśmy na lekcje z entuzjazmem. Anastazję zawsze wychwalano, jakby miała być nadzieją muzyczną tego kraju. Ja byłam młodsza, więc grałam krócej, ale również dobrze. Po śmierci Any moja pasja do grania jeszcze bardziej urosła i potrafiłam siadać do pianina codziennie. Lekcje skończyły się wraz z pójściem do liceum, bo po prostu nie miałam na nie czasu, a teraz, gdy wyjechałam do Poznania, w ogóle nie grałam. Gdy bywałam w domu miałam mnóstwo innych zajęć i po prostu zapominałam o pianinie.
–
Kucharko, twój rosół ci ucieka – powiedziała mama, zerkając przez ramię do
kuchni.
Opuściłam
pokrywę, odsunęłam taboret i wróciłam do kuchni. Mama objaśniała mi kolejne
etapy jakże twórczego procesu gotowania zupy, a ja słuchałam uważnie, starając
się zapamiętać jak najwięcej. Po godzinie siedemnastej nasz rosół był gotowy.
Tata
przyjechał dziesięć minut później, jakby wiedział, kiedy skończymy. Zdziwi go
trochę mój widok. Fakt, w domu byłam ostatnio dość dawno. W ten weekend się
uczyłam, w zeszły... W zeszły też, z przerwą na niedzielne popołudnie spędzone
z Weroniką. W samochodzie zapytałam o to mamę. Nie była na mnie zła. Nawet nie komentowała
mojego rzekomo lekkiego stanu upojenia alkoholowego. Stwierdziła po prostu, że
ona też kiedyś miała dwadzieścia lat. A dodając do tego ostatnie wyczyny mojego
byłego chłopaka, byłam całkowicie usprawiedliwiona. Kochałam ją za to lekkie
podejście do życia. Tata na jej miejscu suszyłby mi głowę przez następny
miesiąc.
–
Cześć, Ala – krzyknął do mamy, zdejmując buty.
–
Cześć, Arek – odpowiedziała z kuchni, a ja wyszłam zza ściany. Jak
przewidywałam – zdziwił się, widząc mnie w domu. Nie powiedziałam żadnego
„cześć”. Zamiast tego:
–
Ugotowałam rosół – powiedziałam. Tata spojrzał na nas, jakby nie był pewien,
czy to mój głos czy mamy.
–
Co zrobiłaś? – zapytał. Uniosłam brew.
–
Ugotowałam rosół – powtórzyłam cierpliwie.
Powiesił
swój płaszcz na wieszaku, torbę zostawił na szafce, a potem ruszył do kuchni.
Mama sięgnęła po talerz i nalała mu zupy. Usiadł na krześle i przysunął się do
stołu. W normalne dni nigdy nie jedliśmy w jadalni. Nasz blat w kuchni był
idealny dla trzech osób i nikomu nie chciało się chodzić do pomieszczenia obok.
Nabrał trochę łyżką i przysunął do ust. Obserwowałyśmy go z mamą bez słowa. Ba,
wręcz wstrzymałam oddech. Tata podniósł nagle wzrok i spojrzał na nas.
Musiałyśmy wyglądać dość zabawnie, obserwując zawzięcie ruch łyżki z talerza do
jego ust.
–
Jesteś pewna, Alu, że to jadalne? – zapytał bezczelnie mój tata, a ja
prychnęłam. – Nie mogę się nabawić zatrucia pokarmowego, jutro mam kilka
ważnych operacji.
–
No tato! – jęknęłam, a on się roześmiał.
Zjadł
cały talerz, a my z mamą nie zauważyłyśmy żadnych niepokojących objawów.
Posiedziałam jeszcze jakiś czas, ale właściwie robiło się dość późno. Kazali mi
obiecać, że będę częściej wpadać. O ile tata rozumiał fakt, że muszę się uczyć,
mama twierdziła, że zawsze znajdzie się czas i na naukę i na przyjemności.
Zastanawialiśmy się z tatą, jak ona skończyła medycynę z takim podejściem, ale
nie kłóciliśmy się. Potrafiła nas przegadać, nawet w starciu dwoje na jednego.
Zadzwonił
telefon. Spojrzeliśmy po sobie z rodzicami, a potem wstałam i podreptałam do
aparatu, który stał w korytarzu. Podniosłam słuchawkę, nacisnęłam zielony
guziczek i ruszyłam z powrotem do kuchni, w międzyczasie mówiąc:
–
Tak?
W
słuchawce zapadła głucha cisza. Gdy mężczyzna się odezwał, miałam wrażenie, że
mówi z niemałym trudem, a jego głos na pewno należy do starca.
–
Dzień dobry. Nazywam się Daniel Streich – usłyszałam. Streich? Co za dziwne
nazwisko? Ludzie, mieszkamy przecież w Polsce! Skąd ten człowiek się tu
znalazł? – Mógłbym rozmawiać z Arkadiuszem Ratką?
–
Momencik – odpowiedziałam do słuchawki.
Rodzice
spojrzeli na mnie pytająco. Wzruszyłam ramionami, a potem przyłożyłam rękę do
mikrofonu tak, aby ten człowiek nie słyszał, i powiedziałam do taty:
–
Jakiś Daniel Streich – wymówiłam to dziwne nazwisko nie bez kłopotu – o ciebie
pyta.
Mama
zbladła, a ojciec zerwał się tak szybko, że aż się wystraszyłam. Podszedł do
mnie i niemal wyrwał mi słuchawkę, a potem ruszył korytarzem. Skrzywiłam się z
oburzenia i zamierzałam powiedzieć mu coś niemiłego, ale na widok jego miny
zmieniłam zdanie. Był wściekły. Nic z tego nie rozumiałam.
–
Mówiłem już, że nie mogę pomóc pańskiej żonie – odpowiedział tata, a jego głos
był dziwnie spokojny w porównaniu do niemego wybuchu, którego byłam świadkiem.
– Proszę więcej nie dzwonić!
I
rozłączył się. Stałam i gapiłam się na niego z otwartymi ustami. Odwrócił się z
sekundowym opóźnieniem, spojrzał najpierw na mamę a potem na mnie i uśmiechnął
się wesoło. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że ten grymas jest udawany.
–
Jakiś hipochondryk ciągle do mnie dzwoni – wytłumaczył. – Ubzdurał sobie, że
jego żona jest chora. Badałem ją już ze dwa razy i głową ręczę, że nic jej nie
dolega. Może facet chce się jej pozbyć – mruknął tata, jakby chciał się
wytłumaczyć.
Wzruszyłam
ramionami. Wróciliśmy do kuchni jeść obiad, ale atmosfera była taka gęsta, że
można było ciąć ją nożem. Coś wisiało w powietrzu. Nikt na nikogo nie patrzył,
jedynie rodzice wymieniali czasem ukradkowe spojrzenia i myśleli, że tego nie
widzę. Zjadłam i zaczęłam się zbierać.
W mieszkaniu byłam kilka minut po osiemnastej.
Nawet znalazłam miejsce relatywnie blisko do zaparkowania. Nacisnęłam guziczek
na autopilocie, a samochód się zamknął. Z całkiem pozytywnym humorem ruszyłam
na drugie piętro. Przywitałam się z Lucyferem, zdjęłam buty i płaszcz.
Nakładałam Luckowi trochę Whiskas’a do miseczki, gdy zadzwonił dzwonek. Gdybym
wiedziała, że mój dobry humor za chwilę spocznie gdzieś między moją podłogą a
sufitem sąsiadów z dołu, nigdy bym tych przeklętych drzwi nie otworzyła. Ale
niesiona falą dobrego samopoczucia, nawet nie zerknęłam w wizjer i pięć sekund
później stałam naprzeciwko ostatniej osoby, jaką miałam zamiar oglądać
kiedykolwiek w życiu.
Kaśka
wyglądała, jakby dawno nie była u fryzjera. Taka była moja pierwsza ocena.
Oczywiście nie była ona obiektywna. Miałam wrażenie, że przytyła, co było
raczej mało prawdopodobne przez dwadzieścia dni. Miała szarą cerę i sprawiała
wrażenie niewyspanej.
Rozejrzałam
się dookoła, czy nie mam czegoś twardego pod ręką. Musiałam mieć pewność, że
jak jej przywalę, to zabiję. Ukrycie zwłok, co to dla mnie?
–
Czego? – zapytałam ją, gdy moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Z
drewnianą listwą ostatnio wręcz zaczęłam sypiać, więc znajdowała się dość
daleko ode mnie. Może i miałam paranoję, ale naprawdę czułam się bezpiecznie z
tym kawałkiem drewna u boku. Powinnam uwieść jakiegoś ochroniarza, w końcu miał
więcej funkcji niż drewniana listwa. Na przykład mogłabym mu zlecić morderstwo
Kaśki. Sama jednak tego robić nie będę. A co jeśli ubrudzę sobie płaszcz? W
końcu to Burberry. Kaśka nie była warta takiego poświęcenia.
–
Możemy porozmawiać? – zapytała mnie, przestępując z nogi na nogę.
–
Nie mamy o czym rozmawiać – odpowiedziałam cicho i chwyciłam klamkę, aby
zamknąć drzwi.
Zablokowała je.
Miałam nieopisaną ochotę pchnąć je mocniej i poprzestawiać jej na twarzy co
poniektóre elementy, na przykład usta i ucho. Ewentualnie zaopatrzyć oko w
siniaka. Chociaż w sumie złamany nos byłby spełnieniem moich marzeń. Tak,
stanowczo.
–
Poczekaj, Luśka. – Kaśka niemal jęknęła, więc przestałam napierać sobą na
drzwi. Puściłam je i odsunęłam się trochę, jednak nie wystarczająco, aby
potraktowała to jak zaproszenie i weszła do środka. Nie chciałam, aby
kiedykolwiek w życiu przekraczała próg mojego mieszkania. Wyprostowała się na
korytarzu. – Radek cię nie zdradził.
O,
to teraz będzie mi usiłowała wmówić, że ich, jak to sobie brykają nago po moim
mieszkaniu, to sobie wyobraziłam, tak? Jakiś czas temu podejrzewałam, iż mogę
niedługo wylądować w psychiatryku, ale w życiu bym nie spodziewała się, że
powodem będzie Kaśka. I Radek. I moje halucynacje.
–
Znaczy się, zdradził, ale... – Kaśka zastanawiała się tak to powiedzieć, a ja
chyba odetchnęłam z ulgą. Chyba. Nie żebym wierzyła w jej sugestie, ale lubiłam
jasne sytuacje. – Po prostu... Trochę popalaliśmy, a że Radek zawsze miał słabą
głowę... – Uniosłam brwi pytająco. – No, trawki. I złapał go taki jakby
trochę... odlot. No i zaciągnęłam go do łóżka.
Popatrzyłam
na nią bez słowa. Czego oczekiwała? Że rzucę jej się w ramiona i podziękuje za
wyjawienie mi prawdy, a następnie w podskokach pobiegnę do Radka i przeproszę
go za te wszystkie dni ciszy? Już wolałabym przytulić się do kabiny
prysznicowej, podziękować mikrofalówce i odwiedzić pijanego faceta z pubu.
Zamknęłam
jej drzwi przed nosem. Bez słowa. Nawet nie odczuwałam potrzeby trzaśnięcia
nimi. Przekręciłam zamek i ruszyłam do kuchni, aby zagotować wodę w czajniku.
Po drodze zabrałam Lucyfera, który chyba rozumiał mój stan ducha, bo nawet nie
wystawił pazurów i nie usiłował się wyrwać. Zaparzyłam herbatę i zastanowiłam
się, co ja mam ze sobą w ogóle zrobić. Włączyłam laptopa z zamiarem marnowania
dzisiejszego wieczoru. Na jutro umiałam już wszystko. Uczyłam się całą sobotę.
Miałam
jedną nową wiadomość na facebook'u. Od niejakiego Mikołaja Gałczyńskiego.
Nazwisko jak Konstanty Ildefons Gałczyński. Ciekawe, czy to jakaś rodzina.
Weszłam na profil tego osobnika, a na zdjęciu zobaczyłam twarz, którą raczej
usiłowałam wyrzucić z pamięci. Miki ze szpitala. Głęboko powątpiewałam w
jakiekolwiek powiązania rodzinne ze słynnym poetą. On był ostatnią osobą, którą
bym posądziła o konszachty z poezją.
Nie
chciałam z nim gadać. Nie chciałam go pamiętać. Nie chciałam mieć z nim do
czynienia, więc największą tajemnicą mojego umysłu pozostanie odpowiedź na
jedno pytanie. Mianowicie – dlaczego na jego prośbę o ponowne zobaczenie się
nie odpisałam „nigdy” tylko „teraz?”. On widać też się tego nie spodziewał.
Odpisał błyskawicznie, że pasuje mu o dziewiętnastej. Nie miałam bladego
pojęcia, dlaczego w to brnęłam. Tylko gdzie? Zastanowiłam się przez chwilkę.
Przystanek tramwajowy pod dworcem PKS?
Za
kwadrans dziewiętnasta wybiegłam z domu. Profilaktycznie ubrałam adidasy a nie
szpilki. Wskoczyłam w dziesiątkę, wysiadłam pod PKSem i stanęłam, nie wiedząc
co mam ze sobą zrobić. Obróciłam się kilka razy dookoła, ale nigdzie nie
dostrzegłam żadnej wystającej ponad tłum głowy, która najprawdopodobniej
należałaby do Mikołaja.
Nagle
ktoś mnie złapał za ramiona. Prawie krzyknęłam, a na pewno podskoczyłam metr w
górę. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z Mikim. Wyglądał tak, jak
zapamiętałam go ze szpitala.
–
Kretyn – wymamrotałam, wzdychając ciężko. Czułam, jak moje serce zwalnia po
szaleńczym biegu. A co jeśli dostałabym zawału? W dzisiejszych czasach atak
serca u niespełna dwudziestolatki nie byłby niczym nadzwyczajnie dziwnym. Może
tylko trochę. – Jesteś niepoważny.
–
Ja też się cieszę, że cię widzę – odpowiedział na moje zarzuty, uśmiechając się
od ucha do ucha. – To co robimy?
Nosiło
go. Wręcz rozpierała go energia. Zaczęłam zastanawiać się, po co w ogóle
zgodziłam się na to spotkanie. Spójrzmy na to obiektywnie. Nic o nim nie
wiedziałam, kompletnie nic, a do tego sprawiał wrażenie, jakby miał ADHD czy
coś podobnego. Nie umiał ustać w miejscu, tylko wciąż dreptał, wiercił się,
kręcił. A poza tym... Jego wzrost mnie trochę przerażał. Bez szpilek czułam się
jak dziecko przy dorosłym, któremu sięgam ledwie do ramienia.
Skierowałam
się do parku naprzeciwko przystanku, a on szedł za mną. Nie wiem, dlaczego się
z nim spotkałam. Może po prostu potrzebowałam, aby ktoś przy mnie był. Nie
chciałam zawracać głowy Werce, a gdy on sam się o to prosił… Co miałam do
stracenia?
–
Twój ojciec jest lekarzem, nie? – zapytał. Po co pytał, skoro znał odpowiedź? –
A mama?
–
Też pracuje – odpowiedziałam wymijająco, a potem przeszłam do kontrataku.
Podobno to najlepsza broń. – Po co jeździsz na wizyty do mojego ojca?
–
Bo muszę – mruknął.
Przeszliśmy
jedną całą ścieżkę, potem skręciliśmy w drugą. Ani on, ani ja nie byliśmy
skorzy do mówienia. Właściwie trudno było mi nagle mówić o czymś ważnym komuś,
kogo nie znam. A że on zachowywał się tak samo, to jeszcze bardziej się
uwidaczniało. Chyba doszedł do takich samych wniosków, bo powiedział:
–
Stop. – Posłusznie stanęłam w miejscu. – To nie ma sensu. – Przygryzł wargę,
jakby się nad czymś zastanawiał, a potem uśmiechnął się. – Mam pomysł. Wygrany
ma prawo zadać pytanie, a przegrany musi na nie odpowiedzieć.
–
Wygrany? – Moja podejrzliwość osiągnęła pokaźne rozmiary i słusznie, bo Miki
stanął obok mnie i splunął do przodu.
–
To obrzydliwe – syknęłam i skrzywiłam się, rozglądając dookoła.
Dzisiejsze
słońce już zaszło. Niebo mieniło się kolorami, od różu do fioletu czy granatu
na północy. Dało się to odczuć. W dzień było ciepło, teraz bez słońca powietrze
się ochłodziło. Mój oddech nie zamieniał się jeszcze w parę, ale niewiele
brakowało. Rozejrzałam się. Nikogo oprócz nas nie było. Dzięki Bogu, bo nie
chciałabym być przyłapana na pluciu na odległość.
–
Poddajesz się? – zapytał.
Stanęłam
na równi z nim i splunęłam. Oczywiście znacznie bliżej. Jęknęłam w duchu.
–
Kim jest twoja mama? – zapytał Mikołaj.
Spojrzałam
mu w oczy i stwierdziłam, że co mi szkodzi trochę... zaszaleć. Przez ostatni
tydzień tylko się zamartwiałam. Albo uczyłam. Musiałam jakoś odreagować
spotkanie z Kaśką. Nie miał jak mnie sprawdzić. Mogłam opowiadać same kłamstwa.
Mogłam ryzykować i tworzyć w jego oczach obraz siebie, która kłamie, oszukuje i
wykorzystuje ludzi do własnych celów. Nie zależało mi na tym, za jaką mnie ma.
–
Badaczką UFO – powiedziałam.
–
Serio? – Był zachwycony moim kłamstwem. Nie byłam pewna, czy wie, że minęłam
się z prawdą. – Też bym chciał mieć taką odlotową mamę. Gdzie pracuje?
–
Naprawdę w to uwierzyłeś? – zapytałam, zdumiona do granic. – Jest lekarzem
rodzinnym.
–
Nie – prawie warknął.
Jednak był trochę zły, że oszukiwałam. Ciekawe,
czy wiedział, że zrobiłam to z pełną premedytacją a nie dla żartu. Skrzywiłam
się. Liczyłam, że uda mi się go chociaż raz przechytrzyć, ale jak dotąd była to
misja zakończona porażką.
–
Ile mierzysz? – zapytałam.
–
To pytanie, a ty nie wygrałaś, aby móc zadawać pytania – powiedział i pokazał
mi język. Na widok mojego błagalnego spojrzenia skapitulował. – Metr
dziewięćdziesiąt dwa.
–
Oja... – Zrobiłam wielkie oczy. – Dużo. Jak z tobą gadam, czuję się, jakbym
rozmawiała z wieżą Eiffla. Poważnie!
Prychnął
niczym Lucyfer. Staliśmy dalej w tym samym miejscu w pluliśmy przed siebie.
Pilnowałam, aby nikt nas tu nie zobaczył. Udało mi się wygrać tylko dwa razy i
dowiedziałam się, że ma niecałe siedemnaście lat – daty urodzin nie chciał mi
powiedzieć, ale obliczyłam, że jest z rocznika dziewięćdziesiątego piątego –
oraz że ma nauczanie indywidualne. Ale niezbyt chętnie o tym mówił, więc nie
dopytywałam.
–
Mam niecałe dwadzieścia lat – odpowiadałam na jego pytania. – Studiuje
medycynę. Nie mam rodzeństwa... – Zawahałam się, na chwilę zacisnęłam usta, ale
potem kontynuowałam: – Miałam kiedyś siostrę, ale zmarła, gdy miałam siedem
lat. Więc technicznie jestem jedynaczką jak ty.
–
Najprzystojniejszy facet na świecie? – zapytał Miki.
–
Johnny Depp – odpowiedziałam bez zastanowienia. Jęknął, a ja wybuchłam
śmiechem.
–
Czy dziewczyny mają w chromosomie X zakodowane jakieś patologiczne wręcz
uwielbienie Johnny'ego Depp'a?
Wymyślaliśmy
kolejne konkurencje, takie jak najszybsze dobiegnięcie do drzewa, skok z
miejsca lub z rozbiegu w dal. Siłowaliśmy się na kciuki, podskakiwaliśmy,
ćwiczyliśmy równowagę, stając na jednej nodze. O ile tę ostatnią rozgrywkę
udało mi się wygrać, w poprzednich nie miałam szans. Miki miał dłuższe nogi i
był silniejszy.
–
Masz dziewczynę? – zapytałam, korzystając z mojej jedynej wygranej.
–
Aktualnie nie – odpowiedział. – Kiedyś miałem. – Uśmiechnął się do swoich myśli
i dodał: – Gdy się z nią spotykałem, ubierałem na siebie po pięć bluzek i ze
trzy bluzy.
–
Dlaczego?
–
Żeby nie wybiła sobie zębów ani nie nabiła guza na moich żebrach. – Ton jego
głosu sugerował, jakby była to największa oczywistość na świecie, a dodatek w
postaci poważnego wyrazu twarzy spowodował, że wybuchłam śmiechem i przed
dłuższy czas nie mogłam się uspokoić. Wyobraziłam sobie, jak uderzam się w
żebro Radka. Kompletna abstrakcja
Wyszliśmy
z parku i szliśmy w kierunku Mostu Dworcowego. Nie potrzebowaliśmy teraz
żadnych zawodów, aby zmusić siebie nawzajem do gadania. W ciągu tej godziny
dowiedział się wszystkiego o moich gustach muzycznych, ulubionych filmach,
codziennym życiu, najlepszych koleżankach czy o moim kocie, o którym
opowiadałam mu z dziesięć minut, a który zdobył już jego sympatię. Przeszliśmy
na przejściu dla pieszych na drugą stronę.
Miki
zaczął opowiadać o sobie. Nie powiedział niczego ważnego, ale dowiedziałam się
na przykład o jego lęku przed ciemnością – chociaż nie wiem, czy mówił poważnie
czy żartował. Gdy wymieniał swoje ulubione zespoły, na dźwięk jednej nazwy
mimowolnie parsknęłam śmiechem.
–
Jak? – Upewniłam się. – Porno Pidżama?
–
Pidżama Porno – powiedział, jakby nieznajomość owego zespołu była zdradą
narodową.
Jestem
ciekawa, czy on umiałby odróżnić Mozarta od Beethovena.
–
Zimno – zaczęłam marudzić, właściwie nie wiem w jakim celu, ale odczuwałam
nagłą potrzebę podzielenia się tą informacją z otoczeniem. A dokładnie z
Mikołajem. Mimowolnie zerknęłam tęsknie na jego grubą kurtkę i żałowałam, że
sama nie ubrałam się cieplej.
–
Nie dam ci kurtki – mruknął, jakby czytał w moich myślach.
–
Nawet jej nie chcę – prychnęłam poirytowana.
Roześmiał
się i wyciągnął coś w moim kierunku. Uniosłam brwi i nawet nie wyciągnęłam
ręki. Miki wywrócił oczami, a potem przysunął mi to coś, co trzymał w ręce,
bliżej. Było ciemno, a mój cień tak padał, że kompletnie nic nie widziałam.
Sięgnęłam i okazało się, że daje mi ogromną, czarną czapkę i rękawiczki, które,
jak się potem okazało, nie miały palców. Ubrałam to wszystko, wepchnęłam włosy
pod kołnierz i oparłam się o barierkę na moście, obserwując tańczące na wietrze
złociste włosy Mikiego.
–
Pół miesiąca temu nakryłam mojego chłopaka z moją koleżanką w łóżku – zaczęłam,
kierowana nie wiadomo czym. Chciałam mu to powiedzieć. Podzielić się z nim tym,
co powiedziała mi dziś Kaśka. – A dziś się dowiedziałam od tej dziewczyny, że
to ona go zaciągnęła do łóżka. I co ja powinnam zrobić? Polecieć go przeprosić?
Miki
milczał przez chwilę, a potem odwrócił się w moją stronę i popatrzył na mnie z
góry
–
Chyba żartujesz – powiedział. – Przepraszać go? Za co? Przecież to on zdradził
ciebie a nie ty jego.
–
No tak, ale palili trawkę i...
–
Daj spokój. – Głos Mikiego był kategoryczny. Gdyby kiedyś ktoś mi powiedział,
że jakiś wyrośnięty dzieciak będzie mnie uczył postępować z facetami,
wyśmiałabym go. – Po pierwsze, ona go siłą do tego łóżka raczej nie wepchnęła,
nie? – Pokręciłam głową. – A po drugie, daj sobie spokój z tym facetem.
Poważnie.
Dziwiło
mnie to, że zdanie mamy i Weroniki, choć było pozbawione niektórych istotnych
informacji, pokrywało się z tym, co myślał Miki, wiedząc o wszystkim, co
powiedziała mi dziś Kaśka i rzekomej niewinności Radka.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam się
rozbierać z rzeczy Mikiego. Dochodziła dwudziesta pierwsza, robiło się
diabelsko zimno i późno. A tak na marginesie, czy ktoś może mi wytłumaczyć,
dlaczego „diabelsko” zimno, skoro w piekle raczej jest ciepło?
–
Co ty robisz? – zapytał Miki. Kpisz sobie ze mnie? Nie widać?
–
Zbieram się – odpowiedziałam. I tak już się zasiedziałam, dodałam w myślach.
Gdy planowałam – o ile jedną myśl można nazwać planowaniem – to spotkanie,
raczej ograniczyłam je do trzydziestu minut, bo na tyle określałam swoją
odporność na irytujące zachowania Mikiego. A tymczasem życie spłatało mi figla,
całkiem dobrze mi się z nim gadało i stwierdziłam, że chyba cofam się w
rozwoju, skoro dogaduje się z szesnastolatkiem. Poprawka, niespełna
siedemnastolatkiem. Istotna różnica!
–
Już?
–
Jest dwudziesta pierwsza. Zaraz zgarnie nas jakiś patrol policji i pomyślą, że
cię uprowadziłam z domu – wymieniłam wszystkie argumenty przemawiające na moją
korzyść. Mikiego jedynie rozbawiły. Takie to zabawne? Jakby sugerować się
kawałami w ocenie inteligencji policjantów, to nie widzieliby nic dziwnego w
tym, że chuda dziewczyna uprowadziła prawie dwumetrowego nastolatka. Tyle że
wtedy byłoby to IQ raczej pietruszki, a nie sądzę, aby ona umiała dochodzić do
takich wniosków jak uprowadzenie. – Chyba że chcesz wpaść na herbatę –
zaproponowałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. W ramach kary powinnam sobie
teraz odgryźć go w całości.
Powiedz
nie, powiedz nie, powiedz...
–
Jasne. – Miki się ucieszył. – Daleko masz?
–
Niedaleko Rynku Wildeckiego – odpowiedziałam. Patrzył na mnie dziwnie, więc
dodałam: – To Wilda. – Nie wiem, jak można nie zauważyć, że Rynek Wildecki to
Wilda. Przecież nawet po nazwie można to poznać.
–
MIESZKASZ NA WILDZIE?!
Podskoczyłam
wystraszona. Co w tym takiego szczególnego? Dzielnica jak dzielnica. Wprawdzie
mógł cię ktoś napaść wieczorem, ale bądźmy szczerzy – gdzie tak nie jest?
Chodniki były pełne niespodzianek w postaci pozostałości po psich
spacerowiczach, pod Żabką standardowo siedziało dwóch nieogolonych panów i
prosiło o zapomogę, autobusy nocne jeździły za rzadko, dzicy lokatorzy słuchali
muzyki za głośno... Dzielnica jak każda. Chociaż tańczenie Makareny może
wzbudzać niepokój. Myślę, że przydałby się tu jakiś egzorcysta. A najlepiej
dwóch. Obowiązkowo przystojnych. W końcu od niedawna byłam singlem.
–
Nooo... A co?
Miki
wygrzebał z kieszeni kurtki telefon i słuchawki, a potem jedną mi wcisnął do
ucha. A raczej usiłował, bo słuchawka ni w ząb nie chciała się trzymać. Robił
to z takim entuzjazmem, że obwiałam się, iż biedna słuchawka wpadnie mi do
głowy i wyjdzie drugim uchem, nie napotkawszy żadnej przeszkody po drodze.
Wtedy byłabym ewolucyjną porażką, posiadając mózg jak gąbki. Czyli nie
posiadając go wcale.
Z
telefonu leciała jakaś piosenka z tekstem w naszym ojczystym języku.
–
No nie mów, że tego nie znasz. – Chłopak odczytał to z mojej twarzy. Miał do
tego naturalny talent. A ja powinnam kupić sobie maskę. – Ezoteryczny Poznań,
na Wildzie mieszka szatan, czarna magia, wolno! Zapalają się neony. Już po
godzinach szczytu, wracam z radia, jestem lekko uwalony. Oczy mi się
rozjeżdżają, nie zgadzają mi się strony. Gołębie wydziobują okruchy dobrobytu,
między krzesłem a podłogą...[1]
– Urwał swój monolog, bo patrzyłam na niego jak na idiotę. – Naprawdę tego nie
znasz? – zapytał zawiedziony. Pokręciłam głową. – To nawet ja, który mieszkam w
Poznaniu od niedawna, to znam. Co z ciebie za Poznanianka?
Tak
jak przewidywałam, Miki zakochał się w Lucyferze od razu. Ze zdziwieniem
zauważyłam, że miłość ta jest chyba odwzajemniona, bo Lucek nie oddalał się od
chłopaka, tylko przy każdej możliwej okazji ocierał o jego nogi. Zrobiłam
herbatę i wygrzebałam skądś nawet jakieś ciasteczka. Wyglądały na jadalne. Nie
spodziewałam się gości, więc nie miałam nic do poczęstowania go.
–
Wiem!
Pobiegłam
do pokoju, a gdy po chwili wróciłam z wieżyczką dwunastu tabliczek czekolady,
Miki zakrztusił się herbatą. Jego reakcja była niemal identyczna jak moja.
–
Bierz co chcesz – powiedziałam.
Poczęstował
się dość oszczędnie. A ja liczyłam, że uda mi się pozbyć co najmniej dwóch
tabliczek, zanim postanowią same wyjść i to bynajmniej nie w kierunku kosza na
śmierci z powodu utraty daty ważności.
–
A to znasz? – zapytał mnie, znajdując na telefonie kolejną piosenkę. Puścił ją,
a ja się wsłuchałam.
Wokalista zaczął śpiewać:
Coś co zwykle pragniesz zbliżyć do ust,
Raz
zdaje się być bliskie
A raz
dalekie.
Wciąga
mnie bez reszty w dziwną grę
Między
niewinnością a grzechem.
Woda
święcona,
Ciężkie
narkotyki,
To Ona
i Ona.
Fruwają
warkoczyki.[2]
Pokręciłam
głową. Nie znałam takich piosenek.
–
Ta piosenka pasuje do ciebie – powiedział, a ja zamiast odpowiedzieć,
wzruszyłam ramionami. Już prędzej pokusiłabym się o opinie, że pasuje do Pippi
Langstrump. W końcu to ona miała warkoczyki.
Siedzieliśmy
jeszcze trochę i gadaliśmy o bzdetach, gdy Miki spojrzał na zegarek i
powiedział, że musi się zbierać. Nacisnęłam klawisz na telefonie i zerknęłam na
wyświetlacz. Było kilka minut po dwudziestej drugiej.
–
To tramwaje jeszcze jeżdżą? – zapytałam zdumiona. Moja znajomość komunikacji
zawierała się w godzinach od siódmej do dwudziestej drugiej.
–
Oczywiście. Nie wiedziałaś?
–
Nie. Ja mało jeżdżę tramwajami – wytłumaczyłam. – A jak jeżdżę to tylko na
jednej trasie, uczelnia, dom.
Oparłam
się o ścianę i obserwowałam, jak Miki ubiera buty. Wstał i sięgnął po kurtkę,
która mnie mogłaby robić za zimową sukienkę. Pokazałam mu brodą na czapkę i
rękawiczki, które odłożyłam na inną półkę.
–
Nie zapomnij.
Zapiął
się pod samą szyję i zabrał jeszcze telefon z kuchni. Pogłaskał Lucyfera, który
chciał iść za nim. Musiałam złapać kota, dopóki nie wybiegł na klatkę schodową,
bo potem nie miałabym szans. Ruszyłam za Mikim, trzymając miauczącego kota na
rękach. Chłopak odwrócił się i uśmiechnął.
–
Trzeba nadrobić te twoje braki tramwajowe – powiedział.
–
Marzysz – odpowiedziałam i bezceremonialnie zamknęłam mu drzwi przed nosem. –
Dobranoc!
[1]Pidżama Porno – Ezoteryczny Poznań
[2]Pidżama Porno – Poznańskie dziewczęta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz