środa, 3 grudnia 2014

Rozdział X

[Maja]


Sobota, 28 kwietnia 2012

Na zewnątrz świtało, robiło się coraz jaśniej i jaśniej. Nie spałam prawie przez całą noc, bo nie mogłam zasnąć, bijąc się z myślami. Siedziałam po turecku na łóżku i, popijając kawę z filiżanki, zaczytywałam się tym razem w twórczości Słowackiego. Zegarek wskazywał piątą trzydzieści i wcale mnie nie obchodziło, że powinnam choć trochę się wyspać. Twórczość Mickiewicza skończyliśmy wertować jakoś w zeszłym tygodniu, oczywiście z przerwami na naukę, więc teraz na majówkę zabraliśmy się za jego konkurenta. Następny w kolejce wieszczów był Norwid. Odkrywałam na nowo szkolne lektury i czytałam to, co nie zostało włączone w kanon. Zawsze to była jakaś odskocznia od szarej politechnicznej codzienności. Widywałam się z Adamem właściwie codziennie, każdego wieczora. Czasem biegaliśmy, innym razem czytaliśmy, a ewentualnie uczyliśmy się na kolokwia, których było ostatnio dużo więcej niż zwykle. Kuby nie spotkałam od czasu tej ucieczki, ale i mało z domu wychodziłam. Głównie na zajęcia, choć ostatnio opuszczałam sporą część wykładów. Nie chciało mi się na nie chodzić, gdy miałam po raz kolejny słuchać o jakichś nudnych rzeczach, które nijak się miały do tego, co będzie na zaliczeniu. Wolałam wertować jakiś podręcznik słuchając muzyki. A poza tym jakoś nie miałam też czasu i ochoty na imprezy. Wolałam ten czas spędzić z Adamem, gdzieś u niego w mieszkaniu albo u mnie. Nie chciałam doprowadzić do przypadkowego spotkania, które z pewnością nie byłoby miłe. Zaczęłam odwracać się za siebie, aby sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie. To była swojego rodzaju fobia, lęk przed nieznanym. Na uczelnię zwykle jeździłam z Patrycją. W ciągu tych trzech tygodni Kuba dzwonił dwukrotnie i ani razu nie odebrałam. Właściwie to i nawet nie z mojej winy, po prostu telefon leżał gdzieś na biurku, a ja siedziałam w kuchni. Stwierdziłam, że jeśli chciał coś ode mnie i ma mi coś ważnego do zakomunikowania, to oddzwoni jeszcze raz i będzie dzwonił do skutku, dopóki nie odbiorę. A że po dwóch telefonach zamilkł to znaczyło, że nasza rozmowa nie była w ogóle konieczna. W międzyczasie przekopałam całe Google w poszukiwaniu czegoś na temat talentów i Rady. Wpisywałam wszystkie możliwe hasła i czytałam o wielu różnych rzeczach. Jedne z nich miały sens, inne nie miały go w ogóle. Chociażby fakt, że chińscy naukowcy wystrzelili rakiety z chemikaliami, które sprawiły, że spadł śnieg był w miarę uzasadniony i logiczny. W Rosji zaś dwa lata temu na czas defilady z okazji sześćdziesiątej piątej rocznicy zakończenia Drugiej Wojny Światowej z samolotów rozpylono specjalne reagenty, które rozgoniły chmury i wszystko odbyło się przy błękitnym niebie. A to swoją drogą, że te chmury potem chyba poleciały nad Polskę i była niezła powódź. Jakkolwiek o kształtowaniu pogody znalazłam też jakieś wynurzenia człowieka, który stosował coś o nazwie Inżynieria Duszy i potrafił stwarzać dogodne warunki chociażby dla turystów i rolników, uzdrawiał prezydenta Słowacji i czuwał nad Janem Pawłem II w trakcie jego ostatniej pielgrzymki do Polski, tak o teleportacji nie mogłam znaleźć nic. Owszem, była mowa o teleportacji fotonów dokonanej znów przez chińskich naukowców. Oni chyba jednak nie mają co robić… No i poczytałam trochę o eksperymencie Filadelfia i mitach na jego temat, jednak nawet jeśli było to prawdą, to oni używali do tego jakiejś aparatury, której u Kuby nie zauważyłam. Trafiłam też na jakąś stronę, której głównym przesłaniem było, że jeżeli chcemy czynić cuda, musimy wierzyć w siebie i swoje możliwości, coś w stylu poradnika „Jak być szczęśliwym” w wersji dla ubogich. Czytałam o jakimś przenoszeniu współrzędnych metodami Clarke’a, Schreibera i Gaussa, ale to też w ogóle niewiele mi powiedziało. Miało odniesienie tylko do tego, co znałam wcześniej i było wykorzystywane w normalnym życiu. Potem trafiłam na stronę Cywilizacji Nowej Ery, która traktowała o tym, że wibracje ziemi wzrastają i to aktywuje zmysły, a w tym telepatię, jasnowidzenie i wrażliwość. A na wyższym poziomie energetycznym, który osiągniemy za jakiś czas, będziemy mogli przekraczać równoległe światy i wymiary. Klepałam się po głowie w niedowierzaniu, zastanawiając się, jakie środki odurzające biorą ci ludzie, którzy to pisali i którzy w to wierzą.  No dobra, ja widziałam na własne oczy, że Kuba się teleportował i rozganiał dłonią chmury, ale bez przesady. Przeczytałam też, że sześć lat temu jakiś doktor Wang wypowiadał się, że będzie badał mikroskopijne ruchy atomów, które mogą być spowodowane przez ruch obrotowy ziemi i że jest to bardzo interesująca możliwość, która nie może być całkowicie rządzona prawami fizyki. Później odniósł się do Einsteina i do czwartego wymiaru. To trochę pokrywało się z notatkami ojca, ale nigdzie nie było nic o przenoszeniu się w tym układzie współrzędnych. Misja doktora Wanga jednak miała się odbyć najwcześniej za trzy lata, ponieważ satelita, który miałby to badać miał wtedy zostać dopiero uruchomiony. Wertowałam po tysiąc razy tę kartkę, którą znalazłam w szufladzie i nadal nic nie rozumiałam. Układy współrzędnych i przenoszenie się o dane odległości może i było w jakiś sposób logiczne, ale z perspektywy tego, czego uczyli mnie w szkole, było w ogóle niemożliwe i jakoś mi nie podchodziło. Na kartkach, które dał mi Kuba były tylko ogólniki na temat wszystkiego i sporo informacji o moich korzeniach. Coś o mojej matce, trochę o Radzie. Nic specjalnego. Jeśli chciałam wiedzieć więcej, pozostawało mi po prostu zapytać Kubę, o co w tym dokładnie chodzi. Nie chciałam tego się uczyć, ale pragnęłam dowiedzieć się jak to wszystko wygląda od strony technicznej. Mówiono, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła i ja chcąc, nie chcąc musiałam na nim stanąć, choć początkowo wyrzekałam się jak tylko mogłam tej dodatkowej wiedzy.
Poza tym, ciotka przedwczoraj poinformowała mnie, że straciła pracę. Firma zlikwidowała kilka etatów – początkowo obcinając je do połowy, które przy małym popycie były ich zdaniem zbędne. Dodała przy tym, że cuda się nie zdarzają i w jej wieku ciężko będzie o dobrą posadę, więc możemy powoli wyprowadzać się pod most. To znaczy, zostały jeszcze jej trzy miesiące okresu wypowiedzenia i w tym czasie mogła czegoś poszukać. Chodziła przybita przez cały czas. Gdy powiedziałam jej, zaraz po moim powrocie z Elbląga, że ojciec nie żyje, zasmuciła się. Była też na mnie zdenerwowana, że nie powiedziałam jej o celu mojej nagłej wycieczki. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł, aby jednak zainteresować się tym spadkiem i zabrać dla siebie chociaż część, która pozwoliłaby na w miarę spokojne życie dopóki nie skończę studiów i nie znajdę pracy. Ale zanim co, będę musiała porozmawiać z Kubą, bo tylko on wiedział, gdzie mieszkają moje siostry. Odwlekałam ten moment w czasie maksymalnie jak tylko się dało. Nie chciałam się z nim spotykać i nie chciałam mu się tłumaczyć, dlaczego zwiałam. Nie żałowałam niczego i głupio mi było zadzwonić, aby powiedzieć, że pomyliłam się w obliczeniach i spadek jednak mi się przyda. Patrzyłam na telefon jakby z nadzieją, że to on się odezwie i będę mieć choć jeden problem z głowy. Z nikłym skutkiem. To nie było w moim stylu, aby przyznawać się do błędu i porażki.
Chłodny powiew wiatru wpadał do mojego pokoju przez uchylone okno, przy którym siedziałam. Uwielbiałam poranki tylko i wyłącznie za to, że powietrze było rześkie i świeże. Czułam się wtedy jak na moich licznych wyjazdach w liceum, kiedy jeździliśmy nocami po zagranicznych autostradach, a postoje mieliśmy często właśnie o wschodzie słońca. To był swojego rodzaju sentyment, który pozostał mi po minionych latach. Zapowiadał się całkiem ładny i ciepły dzień. Odłożyłam „Lillę Wenedę” Słowackiego na stolik i znów wzięłam telefon do ręki. Raz kozie śmierć, jeśli teraz nie zadzwonię, to i nigdy tego nie zrobię. Wykręciłam numer Kuby i odczekałam kilka sygnałów. Odebrał chyba po czwartym. No dobra, było wcześnie, a nawet bardzo wcześnie, więc czego miałam się spodziewać?
- Słucham? – Usłyszałam w słuchawce. Nie był zaspany, więc chyba go nie obudziłam.
- Cześć – odezwałam się. – Maja z tej strony. Słuchaj, jest sprawa… – zaczęłam, ale nie dane mi było skończyć.
- O, właśnie o tobie myślałem – powiedział. – Pakuję się na pociąg do Poznania właśnie i jadę sam poszukać twoich sióstr.
- To świetnie – odpowiedziałam mu. – Plany mi się trochę zmieniły, przemyślałam parę rzeczy i w sumie to mogę z tobą jechać.
- Nie musisz nigdzie jechać – odpowiedział jakby zdenerwowanym tonem. – Nie zmuszam cię do niczego.
- To o której masz ten pociąg? – zapytałam.
- Za sześć dziewiąta z Głównego – odpowiedział.
- Dzięki, widzimy się na dworcu, na razie – powiedziałam szybko i się rozłączyłam.
Cholera, to miało inaczej wyglądać. Miałam zadzwonić i umówić się z nim na jakiś dzień, ale niekoniecznie na dzisiaj. Szczerze mówiąc, nie byłam przygotowana do żadnego wyjazdu. Plan był taki, że zostaję na majówkę w Gdańsku i widuję się z Adamem codziennie. Uzależniłam się od niego przez ten czas, a ciotce przedstawiłam go już nawet jako mojego chłopaka. Nie mogła zaprotestować, bo już dawno ustaliłyśmy zasady, że ona nie miesza się w moje życie, a ja nie mieszam się w jej sprawy. No chyba, że to dotyczyłoby nas obu, ale to już była inna historia. Dopóki radziłam sobie jakoś na studiach i łączyłam to z obowiązkami domowymi, imprezami i nowym chłopakiem, wszystko było okej.
Zbiegłam po schodach do piwnicy. Nie chciało mi się czekać na windę. Pamiętałam, że gdzieś tam w zeszłe wakacje odłożyłam cały zestaw na wyjazdy. Odnalazłam gdzieś na dnie starej szafy plecak turystyczny, na którym miałam mnóstwo naszywek zespołów. Pamiętał wszystkie moje wyjazdy z klasą i ze znajomymi w liceum. Na studiach jeszcze się tak nie zintegrowaliśmy, aby organizować jakiekolwiek wyjazdy na chociażby wspólną majówkę czy jakieś ferie. Nie wiedziałam nawet, na ile dni jadę, ale wpakowałam pięć koszulek, parę długich spodni, dresy i jedne krótkie, kilka sweterków i bieliznę. Poza tym jakieś środki czystości i ręcznik. Miałam nadzieję, że Kuba miał to rozplanowane wszystko co do minuty razem z noclegami, bo jakoś nie wyobrażałam sobie nocować na dworcach. Chociaż przynajmniej przywyknę do życia bez dachu nad głową i nie będzie to dla mnie później wielkim szokiem. To znaczy, nie byłam aż tak pesymistycznie nastawiona, bo zamierzałam złapać jakąś pracę na wakacje. Do torebki wpakowałam ładowarkę do telefonu, portfel, coś do czytania, notes i te kartki, które dostałam od Kuby. Na dno plecaka wrzuciłam też trampki, a że zostało mi trochę miejsca, wrzuciłam też adidasy, w których zwykle biegałam. A nuż przyjdzie mi znów uciekać? Poza tym zawsze warto mieć coś na zmianę. Nie wiedziałam, czy wzięłam wszystko, co potrzebne, ale wydawało mi się, że tak. Zawsze na wyjazdy brałam taki zestaw i sobie jakoś radziłam. Założyłam glany, ulubione sprane jeansy i obowiązkowo koszulkę Dezertera. Na to narzuciłam moją ukochaną czarną ramoneskę, którą kupiłam w lumpeksie za parę groszy. Dorzuciłam jeszcze do plecaka parasol i po zrobieniu makijażu, cały komplet specyfików poprawiających urodę. Do bocznej kieszonki wcisnęłam jeszcze kilka gumek do włosów, spinek i klamrę. Zjadłam jakieś szybkie śniadanie i napisałam ciotce kartkę, co robię, dlaczego i po co. Nie pisałam, kiedy wrócę, ale obiecałam się odezwać, jak dojadę. Spała jeszcze, a ja nie chciałam jej budzić. Narzuciłam plecak na ramiona. Nie był aż taki ciężki jak zwykle. Wzięłam klucze i wyszłam z mieszkania. Dochodziła ósma, choć wydawało mi się, że uwinęłam się z tym wszystkim szybciej. Zaczekałam chwilę na tramwaj na przystanku i wsiadłam do niego. Nie było w nim zbyt wiele ludzi. W końcu była sobota, więc prawie nikt nie spieszył się do pracy.
Wysiadłam przy dworcu i powoli udałam się do kas. Zaczekałam chwilę w kolejce i kupiłam bilet. Poszłam po schodach przez tunel na peron pierwszy, z którego miał odjeżdżać mój pociąg. Kuba siedział na ławce i czytał gazetę. Na sobie miał brązową dopasowaną kurtkę ze skóry, zwykłe jeansy i adidasy. Jego włosy jak zwykle były rozwichrzone, jakby w ogóle ich nie czesał. Na początku nie zwrócił na mnie uwagi, dopiero jak usiadłam obok niego i zaczęłam w jego gazecie czytać jakiś iście interesujący artykuł o przygotowaniach do Euro, wymamrotał jakieś „cześć” i znów pogrążył się w lekturze. Po prostu mnie olewał i w sumie miał za co. Co ja sobie wyobrażałam właściwie? Nie odzywam się trzy tygodnie, uciekam wyrzucając mu, że mnie w ogóle nie obchodzi to, co mi powiedział, a teraz przyjmie mnie z otwartymi ramionami i powie, że spoko i nic się nie stało? Pociąg przyjechał po jakimś czasie i z trudem znaleźliśmy miejsca siedzące w przedziale. Zdjęłam kurtkę i powiesiłam na wieszaku, Kuba pomógł mi włożyć mój plecak na półkę, po czym dołożył swój obok i ruszyliśmy. Mało rozmawialiśmy, on zgrywał obrażonego, a mnie dopadł kryzys. Mój organizm po bezsennej nocy domagał się kawy albo snu. Jako, że nie chciało mi się ruszać do wagonu barowego, rozłożyłam się na siedzeniu na tyle, na ile było to możliwe i się zdrzemnęłam. Budziłam się na kolejnych stacjach, rozglądałam się gdzie jestem i gdy pociąg ruszał, zasypiałam po raz kolejny. W pewnym momencie stanęliśmy. Spojrzałam w jedną stronę – pole. W drugą – pole. Super. To już Poznań? Coś się chyba wyludnił…
- Gdzie jesteśmy? – zapytałam Kubę zaspanym głosem.
- W polu – odpowiedział mi krótko.
- To już zaobserwowałam. A coś więcej? I dlaczego stoimy?
- Gdzieś niedaleko powinna być stacja Warlubie, a dlaczego stoimy to nie wiem. Może coś nas będzie mijało.
Ale staliśmy i staliśmy. Jakiś czas później podjechał do nas jakiś pociąg towarowy, postał obok dziesięć minut i odjechał. My chwilę później też pojechaliśmy. Zabrakło paliwa i przelewali czy co? Znów zasnęłam i śniła mi się jakaś rudowłosa dziewczyna podobna do mnie. To w sumie nic dziwnego, skoro moje naturalne włosy były również rude. Wyobraźnia pracuje. Gdy się obudziłam na następnej stacji, niemal odskoczyłam. Moja głowa opierała się na ramieniu Kuby. Przywykłam do codziennego wtulania się w Adasia, więc być może to był po prostu odruch nabyty w ciągu ostatnich dni. W przedziale trochę się wyludniło, że zostaliśmy my i jeszcze jakaś zapracowana kobieta, która non stop wychodziła, aby porozmawiać przez telefon, a w międzyczasie przeglądała jakieś dokumenty i coś komuś tłumaczyła o sprawach skarbowych. Rozumiem, że niektórzy mogą mieć dużo roboty, ale żeby zajmować się tym w sobotę? Gdy pociąg ruszył, zniknęła na dłuższą chwilę.
- Powiedz mi, po co ty ze mną jedziesz? – zapytał jadowicie Kuba. – Mówiłaś, że nie obchodzi cię spadek, rodzina, nic, a teraz co? – Jego głos był pełen wyrzutu.
- Słuchaj, moja ciotka straciła pracę, więc trochę kasy się przyda. Odbiorę spadek i znikam, tyle – powiedziałam.
- Wątpię, że tak zrobisz – stwierdził wzruszając ramionami. – To w końcu twoje siostry.
- I co z tego? Znam je? Nie znam. Podzielimy się kasą i wracamy do siebie – powiedziałam.
- A jesteś w ogóle przygotowana na trasę po całej Polsce? – zapytał drwiącym głosem. Za kogo on mnie miał? No dobra, inteligencji może nie pokazałam moim zachowaniem, ale to nie upoważniało go do uważania mnie za jakąś idiotkę. Przeginał i wkurzał mnie tym strasznie.
- No, zapakowałam to, co potrzebne, a wierzę w twoje umiejętności planowania i przekonywania, że zbierzemy wszystkie siostry i wrócimy do domu.
Wzruszył znów ramionami. Miałam ochotę mu przyłożyć za tę dzisiejszą wylewność, a raczej jej brak. Jadę spotkać się z moimi siostrami, podczas gdy nic o nich nie wiem. Skoro jedziemy do Poznania, to pewnie jedna z sióstr tam mieszka. A reszta? Wyciągnięcie czegoś od tego faceta graniczyło z cudem. Nie zdziwiłabym się wcale, jakby wyszedł do toalety i nie wrócił. Odwróciłam się od niego i wyciągnęłam z torebki zbiór dramatów Słowackiego. Wróciłam do niedokończonej „Lilli Wenedy”.
Klnę się na te czaszki –
Ja sam wrę zemstą, ja sam zemstą płonę…
Dajcie mi w ręce cokolwiek, miecz, rożen,
Pierwszą broń dajcie, a ja mścić się będę…
Kuba zerkał mi co jakiś czas przez ramię. Pewnie nie mógł uwierzyć, że czytam utwory tego poety. W sumie, skoro studiowałam na Politechnice, to z perspektywy nieznającej mnie osoby powinnam ewentualnie czytać jakieś książki naukowe i wszelkie instrukcje. No, oczywiście popijając to sporą dawką piwa. W przedziale było duszno, więc Kuba wstał i otworzył okno. Przyjemny wiatr rozwiewał mi włosy, a słońce świeciło z całą swoją siłą. To nie wyglądało na koniec kwietnia, a na środek lata. Skończyłam czytanie jakiś czas później, gdy stanęliśmy w Gnieźnie. Wyjął z plecaka małą mapę polski z zaznaczonymi trasami między pięcioma miastami. Gdańsk, Poznań, Wrocław, Kraków, Warszawa. Jakby je połączyć w odpowiedni sposób, to tworzyłyby koślawy pentagram. Tatuś miał chyba wenę twórczą, ale mógł się bardziej postarać i posłać jedną, tę z Poznania do Szczecina. Wtedy byłoby idealnie. Roześmiałam się ze swojego skojarzenia. Poza tym, nie wiedziałam nic. Wiedziałam, że mam jedną bliźniaczkę i tyle. Pozostałe trzy? Czarna dziura, brak informacji.
W końcu dowlekliśmy się do Poznania. Staliśmy kolejne dwadzieścia minut przed miastem obok jakiegoś kortu tenisowego i czekaliśmy, aż nas minie inny pociąg. Kuba coś mówił, że mamy już godzinę opóźnienia. Czyli około trzysta kilometrów w sześć godzin. Piękny wynik. Wysiedliśmy na jednym z peronów, a gorące powietrze uderzyło w nasze twarze. Weszliśmy do tunelu. Wszędzie widać było sporo remontów, najprawdopodobniej chcieli się uwinąć z tym jeszcze przed Euro.
- Jestem głodna – stwierdziłam. Poszliśmy więc do KFC i zamówiliśmy sobie po dużym zestawie. Coś mi się wydaje, że będę musiała później spalić te kalorie w jakikolwiek sposób. Nie lubiłam Fast-Foodów, ale i nie jadłam nic od rana, więc burczało mi w brzuchu. Później jeszcze zaszliśmy do Biedronki po coś do picia. Odpoczywaliśmy przed czekającą nas kolejną częścią podróży.
Kuba powiedział mi, że moja siostra ma na imię Leokadia, mieszka przy ulicy Sikorskiego i studiuje Medycynę. Szczerze mówiąc, zaczęłam się jej bać. Nie dość, że miała imię jakby z poprzedniej epoki, to kierunki lekarskie mnie przerażały. Czasami zdarzało mi się jeździć tramwajem z ludźmi z naszego Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego i uważałam ich za dziwne istoty. Sama nawet nie wiem dlaczego, ale żyli w swoim świecie niezrozumiałych pojęć, zamkniętym dla obcych. Nie ogarniałam nawet, o czym rozmawiają, choć czasem wyłapywałam słowa „audytorium”, „egzamin”, „kolokwium” i „wykładowca”. No dobra, moja nanotechnologia też do zbyt łatwych nie należała, ale ją w miarę rozumiałam, a Biologii, podobnie jak Chemii nie lubiłam od dawna. Dlatego zresztą wylądowałam na Politechnice. Matematyka była moją mocną stroną, a Fizyki uczył mnie w liceum świetny nauczyciel, który zaszczepił we mnie miłość do tego przedmiotu i ten kierunek nagle stał się dla mnie jednym z wymarzonych. No, mniejsza o to, ale Medycyna była dla mnie czarną magią. To nie mój świat, a ja z tą dziewczyną będę musiała spędzić następne parę dni, aż do czasu zakończenia spraw spadkowych i podziału majątku. Nie wiem, czy Kuba o tym pomyślał, ale ją, która tak dobrze pewnie zna anatomię człowieka, będzie do tej całej magii przekonać zdecydowanie trudniej niż mnie. Ja przyjęłam to najłatwiej jak potrafiłam – jako fakt, którego nie potrafię wyjaśnić i który istnieje. Interesowało mnie, jak to wygląda od strony technicznej, ale moja ciekawość miała się skończyć, gdy wrócę do domu. Zadzwoniłam do ciotki, która najpierw na mnie nakrzyczała, że znowu robię coś bez jej wiedzy, ale potem powiedziała, że dobrze, że przynajmniej dzwonię i że mam się dobrze bawić. No, bawić to ja się z Kubą dobrze będę na pewno. Szalona przygoda, jechać sobie przez całą Polskę pociągami. Już samo słowo „pociąg” połączone ze słowem „polski” dawało mieszankę, która była niczym szkoła przetrwania Beara Grylls’a, którego program zdarzało mi się oglądać na Discovery. A poza tym, orientacja w nieznanym mieście, poznawanie tamtejszych mieszkańców w celu zapytania o drogę. Świetna wizja zabawy, naprawdę… Porozmawiałam trochę z Adamem przez telefon, zapewniając go, że u mnie wszystko okej i przepraszając za to, że tak nagle wyjechałam. Ale zrozumiał mój wybór.
Z budynku dworca wyszliśmy dopiero grubo po piętnastej. Skierowaliśmy się po schodkach na most nad torami, który przypominał trochę nasz gdański Błędnik. Kuba poinformował mnie, że jak był w Poznaniu poprzednio, to w te rejony, w których mieszka Leokadia jeździł tramwaj spod dworca. Ale teraz wszystko było rozkopane i musieliśmy iść pieszo. Nie było to znowu jakoś daleko, bo kolejny przystanek był kilkaset metrów dalej. Co prawda, plecak był dość ciężki i odzwyczaiłam się od noszenia go na plecach, ale trzeba było przeżyć. Wsiedliśmy do tramwaju przy dworcu autobusowym, ale podjechaliśmy nim tylko dwa przystanki. Wysiedliśmy niedaleko jakiegoś bazaru czy czegoś takiego. Dookoła było mnóstwo starych kamienic. Kuba powiedział mi, że jest to rynek Wildecki i że zaraz będziemy na miejscu. Nigdy nie był na tym osiedlu, ale prześledził kilkukrotnie trasę na mapie. Później skręciliśmy w jedną z bocznych ulic i szliśmy przez krótką chwilę otoczeni z jednej i z drugiej strony zabytkowymi kamienicami. Kuba wyciągnął z kieszeni jakiś świstek papieru i spojrzał na niego. Widniał tam adres Sikorskiego trzy przez dziesięć, Poznań. Zerknęłam przed siebie – staliśmy pod jakąś bramą, gdzie trójka była przełamana na czwórkę. Była otwarta, więc nie czekając na nic, bez zastanowienia tam weszliśmy. Nie wyglądało to jakoś specjalnie ładnie, podwórko w ogóle nie było zadbane. Kontener na śmieci, obok jakaś wersalka i zderzak od samochodu na niej. Szczerze mówiąc, bałabym się tam mieszkać. Ale jak to mawiają, na Wildzie mieszka Szatan, więc może i jest w tym trochę prawdy. Numer trzeci był po lewej. Przy drzwiach był domofon, ale z klatki schodowej wychodził akurat jakiś mężczyzna, więc uprzejmie przytrzymaliśmy mu drzwi, powiedzieliśmy kulturalne „Dzień dobry” i weszliśmy do środka. Niech się zastanawia, czy nas zna.
W poszukiwaniu numeru dziesiątego, dotarliśmy na drugie piętro. Kuba nacisnął na przycisk dzwonka.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy